Nick Sax to
były gliniarz, który jako jeden z niewielu nie brał łapówek. Wyrzucony z policji został
mordercą do wynajęcia, jednocześnie coraz mocniej popadając w uzależnienie od
alkoholu. Dotychczas wszystko szło po jego myśli, aż do dnia w którym został
postrzelony podczas wykonywania jednej z akcji. Ranny Nick budzi się w
szpitalu, skuty kajdankami, czekający na transport do więzienia. I nie byłoby w
tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mężczyzna widzi małego, niebieskiego,
latającego konika o imieniu Happy. W towarzystwie wyimaginowanego i
niechcianego „partnera”, Nick nie tylko musi uwolnić się ze szpitala, ale także
dopaść przebierającego się za świętego Mikołaja mordercę dzieci, który więzi
między innymi córkę mężczyzny.
Chyba nikt
z Was nie miał wątpliwości, że Grant Morrison nie uczyni z ”Happy!”
czegoś nienormalnego. Teoretycznie, gdyby z komiksu usunąć wątek tytułowego
bohatera, mielibyśmy do czynienia z najnormalniejszą na świecie historią
kryminalną, powiedziałbym wręcz że w stylu prowadzenia akcji, narracji i
dialogów, bardzo bliską temu, co regularnie wyczynia Garth Ennis. Być może jest
to zasługa Daricka Robertsona, który przez wiele lat współpracował z Irlandczykiem
przy ”The Boys”. Ale wróćmy do warstwy fabularnej. Nie ukrywam nawet, że nie
przepadam za tego typu historiami, gdzie główna oś fabuły jest tylko pretekstem
do pokazania obłędnie dużej ilości krwi i trupów. Ale w ”Happy!” jest...
no właśnie jest Happy. Halucynacja Nicka Saxa jest po prostu stworzona bezbłędnie.
Niebieski konik, jest radosny, irytujący i niesamowicie gadatliwy, co stanowi
dokładne przeciwieństwo zimnego, poważnego mruka, jakim jest Nick. Oparcie się
na znanym schemacie dokładnych przeciwieństw jest co prawda oklepane do bólu,
ale nie potrafię nie docenić tego, jak mocny i niecodzienny kontrast zastosował
Morrison.
Jak już
przed chwila wspomniałem, ”Happy!” początkowo niczym nie zaskakuje.
Świat przedstawiony przez Morrison na łamach komiksu, to brudna i zdeprawowana
metropolia, w której morderstwa na zlecenie, beznamiętny i dziwny seks oraz
ogólny upadek moralny to ponura codzienność. Na kartach rozpisanej przez
scenarzystę historii właściwie tylko o uprowadzonych dzieciach można
powiedzieć, że są dobre – cała reszta ludzkiej części obsady ma za swoimi
uszami kilka większych lub mniejszych grzechów. I tu właśnie pojawia się Happy.
Postać ta nie tylko jest zupełnie z innej bajki bo jest niebieskim konikiem,
ale także dlatego bo wlewa w historię mnóstwo radości i optymizmu, oczywiście w
nie do końca normalnym znaczeniu tego słowa. Interakcje między nim a Nickiem są
zdecydowanie najsilniejszym i najzabawniejszym elementem całości ”Happy!”.
Po kilkunastu stronach mrocznej i obfitującej w krwawe sceny sensacji, cała
historia zmienia się w brutalną, ale jednak komedię, która chociaż wciąż nie
ucieka od wielu schematów, to jednak sprawia iż z historii jednej z wielu
dostajemy produkt oryginalny i interesujący. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia,
że ”Happy!” w tym momencie trzeba uznać za komiks stojący na wysokim
poziomie, ale z pewnością po nie najlepszym pierwszym wrażeniu, historia
zmienia się w coś, co chce się doczytać do końca.
Rysownikiem
”Happy!” jest Darick Robertson, którego prace bardzo często oglądałem na
łamach serii ”The Boys” publikowanej najpierw przez DC WildStorm, a następnie
Dynamite. Nie mogę uznać się za fana jego prac, lecz z pewnością przywykłem do
jego specyficznego stylu podczas lektury wspomnianego przed chwila tytułu. Tymczasem
odnoszę wrażenie, że rysunki w ”Happy!” powstawały w dużym pośpiechu,
jakby Robertsonowi nieco zmienił się grafik i musiał się spieszyć. Widać to
najmocniej po postaciach ludzi – brzydkich jak zwykle, lecz dodatkowo
rysowanych bez tej ilości detali, do których przyzwyczaił mnie ten rysownik. Z drugiej
strony dodać trzeba, że sam Happy wychodził Robertsonowi bardzo dobrze i aż
dziwię się, że twórcy komiksu nie pokusili się o zaprojektowanie zabawek z tym
bohaterem.
”Happy!”
w formie zbiorczej ukazało się w dwóch postaciach. Najpierw wydano posiadane
przeze mnie wydanie miękkookładkowe, a dopiero kilka miesięcy później swój
debiut zaliczyła edycja Deluxe HC, która oprócz galerii okładek posiada także
bonusową, liczącą dziesięć stron historię z akcją umieszczoną między trzecim i czwartym zeszytem serii. Jej celem jest wyjaśnienie niektórych wątków, ponieważ pojawiały się głosy mówiące, iż czytelnicy czasami gubią się podczas lektury w tym właśnie miejscu. W posiadanym przeze mnie komiksie
jest jedynie wspomniany zestaw coverów. Tak więc jeśli chodzi o materiały
dodatkowe, to ”Happy!” w wersji z miękką okładką nie ma się czym
pochwalić.
Komiks ten
nie jest czymś, co poleciłbym każdemu czytelnikowi. Sam osobiście nie żałuję
kupna ”Happy!”, ale ja lubię od czasu do czasu zainwestować w historię,
której jedynym celem jest zrycie beretu i wprawienie w dobry humor. Z tego
zadania recenzowany dziś komiks wywiązuje się doskonale, lecz nie powinni
sięgać po niego ci, którzy oczekują po Morrisonie czegoś więcej. Końcowa ocena
to 3.5/6
uhm,
OdpowiedzUsuńSzkot = Morrison
Irlandczyk = Ennis. Czyli że Robertson przy "The Boys" współpracował z...?
A komiks na liście do kupienia
Dzięki, już poprawione
Usuń> edycja Deluxe HC, która (...) posiada także bonusową, liczącą dziesięć stron historię
OdpowiedzUsuńNie do końca, chociaż nawet opis z Image na to wskazuje.
> Well the all important extra ten pages are not – as the listings seem to be saying – an additional short story, but are inserted between what was originally #3 and #4, a transitional point that originally had some readers a bit lost.
Źródło + więcej info.
Edycja w toku, proszę czekać
UsuńDobra, przeczytane. Wrażenia i ocena bardziej pozytywne niż recenzenta, faktycznie pełno brutalności i rzucania mięchem, ale napisane o 2 klasy lepiej niż u Ennisa. Fanem Robertsona też nie jestem, ale tu jego rysunki podobały mi sie jak nigdy dotąd, pomimo kiepskich kolorów. Wydanie HC sympatyczne, dobry papier, szycie, drukowana okładka bez obwoluty (uff...), 20 stron dodatków, w tym okładki regularne i alternatywne.
OdpowiedzUsuńJeszcze jedno - Sax uwielbiał brak łapówki? No właśnie chyba nie ("I don't do arrangements.") i poniekąd dlatego wyleciał z roboty.