środa, 21 maja 2014

Nie tylko komiks #3

Dzisiaj postanowiłem pójść nieco wbrew temu co zasugerowaliście i trzecia odsłona „Nie tylko komiks”  skupi się na telewizyjnym filmie „Witchblade”. Dlaczego? Ponieważ jakiś czas temu znalazłem swoją starą recenzję tego „dzieła”, którą nieco podrasowałem i postanowiłem mieć już z głowy. Uwierzcie mi, wspomnienie seansu tego filmu wciąż prześladuje mnie po nocach i bynajmniej nie jest to nic przyjemnego. Zresztą, zapraszam do lektury.
Telewizyjna odsłona „Witchblade” rozpoczyna się trwającym niemal dokładnie półtorej godziny filmem, będącym jednocześnie pilotem do przyszłego serialu. Wprowadza on nas w historię detektyw Sary Pezzini, która na małym ekranie dość mocno różni się od swojej komiksowej wersji. Od razu zdradzę, że według mnie nie są to przynajmniej zmiany na plus i już tutaj widać nieudolność twórców serialu, ale do tego wrócę jeszcze w dalszej części recenzji. Sama fabuła filmu przedstawia się następująco: detektyw Sara Pezzini i jej partner prowadzą śledztwo skierowane przeciwko niejakiemu Tony’emu Gallo. Mężczyzna ten nie tylko prowadzi szemrane i ciemne interesy w mieście, ale także jest winien śmierci ojca i siostry głównej bohaterki, co jednocześnie stało się powodem wstąpienia Sary w szeregi policji. Podczas jednego z nie do końca rutynowych, a już na pewno przepisowo zabronionych przesłuchań, Sara wdaje się w strzelaninę i wtedy też wchodzi w posiadanie niezwykłej bransolety – tytułowej Witchblade. Od tego momentu, detektyw Pezzini zaczyna posiadać kilka nadnaturalnych mocy, które z czasem wykorzysta w walce ze złem. Dodatkowym motywatorem jest śmierć jej partnera, co przy okazji było bodaj jedyną w miarę dynamiczną sceną filmu. Brzmi to wszystko zupełnie typowo i schematycznie, ale i tak blednie w porównaniu do tego, co sprawiło, że ostatecznie wystawię naprawdę słabą ocenę.

Jeśli się dokładnie przyjrzeć pilotowi „Witchblade”, to naprawdę wszystko w nim zostało wykonane źle. Z powodu mojej marudnej natury wspomnę tu nawet o takich mało istotnych detalach jak to, że przez trzy czwarte odcinka Sara porusza się wszędzie w dokładnie tych samych spodniach, podczas gdy fabuła filmu posuwa się przynajmniej o kilka dni do przodu. Twórcy postarali się, bym zapamiętał pilot serialu na długo i to bynajmniej nie z sentymentem. Wszystko zaczyna się od aktorów. Grająca główną rolę Yancy Butler ma tylko jedną, niewątpliwą zaletę – jest bardzo przyjemną dla oka panną. Reszta nie jest już tak satysfakcjonująca. Aktorka ma  pewien niedobry nawyk, a jest nim strasznie zła mimika. Niezależnie od tego czy ma ona pokazać strach, zadowolenie czy złość, ogranicza się to do odpowiedniego zgięcia dość sporych brwi, co daje w rezultacie nie najlepsze efekty. Ale na Yancy Butler przynajmniej spokojnie można popatrzeć. Jako jedyny swoją rolę całkiem nieźle odegrał David Chokachi jako Jake McCartey. Jest to o tyle dziwne, że aktor ten swoja karierę rozpoczynał w „Słonecznym Patrolu”, a tam bynajmniej ciężko szukać dobrych, aktorskich rzemieślników. Reszta obsady spisała się źle, lub bardzo źle. Cały film to półtoragodzinne rąbanie drewna, gdyż absolutnie żaden aktor nawet nie próbuje udawać, że kamera mu zwyczajnie przeszkadza. Nie wiem czy taki był zamysł twórców serialu, ale zbiorowy szczękościsk i kij wsadzony w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, to nie jest najlepszy pomysł na to, by zainteresować odbiorcę i na dłużej przykuć go przed ekrany monitora. Innymi słowy aktorsko jest bardzo źle, ale spróbuję usprawiedliwić odtwórców głównych ról w filmie, ponieważ... 
Twórcy pilota nie dali im zagrać nic ciekawego. Role Gallo czy Kennetha Ironsa zostały napisane tak, jakby za scenariusz i reżyserię zabrali się specjaliści od najbardziej oklepanych stereotypów. Wyobraźcie sobie najbardziej typowego, bogatego megalomaniaka jakiego potraficie, wrzućcie to do krzywego zwierciadła i BUM... macie Kennetha Ironsa. Gdy człowiek ten pojawił się na ekranie, wyobraziłem sobie scenę, w której twórcy scenariusza biorą encyklopedię, otwierają na haśle „przerost ego” i na podstawie zawartej tam definicji tworzą sylwetkę Kennetha Ironsa. Tylko nieco lepiej wypada wierny giermek tej postaci, a więc Ian Notthingam. Ten przynajmniej potrafił przez moment zaciekawić widza w momentach, gdy pojawiał się na ekranie. Sztuka ta nie udała się przecież nikomu więcej. Oczywiście efekt ten znika mniej więcej w połowie filmu, gdy dociera do nas że i ta postać nie oferuje sobą nic, poza możliwością stania się magnesem do dalszego oglądania dla damskiej części widowni. Dodatkowa bura należy się za dialogi między tą dwójką, od których momentami bolały uszy. Jest tu nuda, obrzydliwy manieryzm, jeszcze więcej nudy, sztuczność i deser w postaci kolejnej dawki nudy. Ale to nie wszystko.

Tytułowy artefakt, a więc bodajże najważniejszy element fabuły, na pojawienie się którego w pełnej krasie czekałem od samego początku seans, to nic innego jak... metalowa rękawica z bransoletką. I tyle. Jeśli ktokolwiek z Was zasiądzie do tegoż filmu z nadzieją, że Yancy Butler chociaż przez moment pojawi się w kostiumie znanym z komiksów o Witchblade, lub w czymś ten strój przypominającym, naprawdę srogo się zawiedzie. I to mnie właśnie boli, ponieważ film jest najsłabszy w tym elemencie, wobec którego ja,  a i zapewne większa ilość widzów wiązała spore nadzieje. Naprawdę ciężko jest określić zawód, jaki mnie spotkał. Sądzę nawet że wymyka się on wszelkim znanym mi skalom.

Pilot „Witchblade” oceniam jako bardzo słaby. Tymczasem serial spodobał się na tyle, że otrzymał jeszcze 22 epizody. I nawet jakieś nagrody. Za co? Nie mam pojęcia. Nie polecam także nikomu zasiadania do tego filmu. Można jeszcze wiązać jakieś minimalne nadzieje na to, że być może właściwy serial będzie nieco lepszy. Sądzę, że za jakiś czas w tej rubryce przeczytacie i na ten temat. Pilot otrzymuje ode mnie jak najbardziej zasłużoną dwóję. OMIJAĆ SZEROKIM ŁUKIEM.

W kolejnej odsłonie „Nie tylko komiks” obiecuję już trzymać się Waszych sugestii. Do wyboru macie: grę komputerową „The Darkness” (dotąd jeden głos), film animowany „Firebreather” (również jeden głos), a dziś dorzucam do tego filmową odsłonę „Spawna” z 1997 roku. Wybór należy do Was.

1 komentarz: