W zasadzie
nie można logicznie wyjaśnić sposobu dobierania sobie przeze mnie komiksów do
kupowania. Niektóre nabywam bo lubię konkretną postać lub też jednego z
twórców. Posiadam też parę klasyków, bo „muszę je mieć”, obok których znaleźć
można kilka komiksów kupionych „bo lubię <tu wstaw nazwę danego
wydawnictwa>”. „Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death” należy do
jeszcze innego zbioru. Ten nazywam „kupione, bo Eisnery”. I chociaż nie jestem
w stanie powiedzieć Wam czy i ile dzisiaj opisywany komiks zdobędzie nagród,
już teraz mogę zdradzić iż nieco żałuję równowartości dziesięciu dolarów, lecz
być może nie do końca z powodów, których możecie się spodziewać.
„Nowhere
Men vol. 1: Fates Worse Than Death” opowiada historię czterech niezwykle
uzdolnionych naukowców, którzy zakładają firmę World Corp i dzięki niej
zmieniają świat, wprowadzając na rynek coraz to ciekawsze wynalazki. Mijają
lata. Jeden z nich zaginął bez śladu, kolejny odwrócił się od przyjaciół, a
pozostałej dwójce lat przybywa, czego nie można powiedzieć o siłach. I właśnie
wtedy będą musieli zmierzyć się z rezultatem swoich własnych eksperymentów,
które zdecydowanie nie poszedł po ich myśli.
Pozwolę
sobie zacytować Kubę G z bloga Pulp Warsaw, który stwierdził iż „”Nowhere Men” to chyba najfajniejszy z tych
"pop-naukowych" komiksów teraz, sto razy bardziej jara mnie niż „The
Manhattan Projects””. Napisał to w chwili, gdy dzisiaj opisywany komiks
leżał już na mojej półce kilka dni i nie umiałem zabrać się za jego lekturę.
Generalnie czasem nasze gusta potrafią się ze sobą zgodzić, więc w końcu
znalazłem odrobinę czasu i zabrałem się za komiks, którego scenarzystą jest
obecny redaktor naczelny Image Comics. Zanim przejdę do sedna recenzji,
wyjaśnię może dlaczego kupiłem ten komiks, lecz nie umiałem się za niego
zabrać. „Nowhere Men” znalazło się na moim celowniku w momencie, gdy
ogłoszono nominacje do tegorocznych nagród Eisnera, a ponieważ jego cena to
dziesięć dolarów, obciążenie budżetu za wielkie nie było. Gdy już otrzymałem
ten tom do domu, przypomniałem sobie jak potężne opóźnienia dotykały ten tytuł,
a zapowiedziane numery #7-10 koniec końców wyleciały z oferty Image i ślad po
nich zaginął. Obawiałem się więc iż dostanę w swoje łapska pierwszy tom cyklu,
z otwartym zakończeniem i nikłymi szansami na kontynuację. Niestety, zbyt mocno
się nie pomyliłem.
I właśnie
dlatego tez nieco żałuję kupna „Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death”.
Chociaż historia zawarta w komiksie jest świetnie rozpisana, porywająca i
obfitująca w zapadające w pamięć sceny, ostatecznie żegna nas otwartym
zakończeniem i nie zakończonymi wątkami. Psuje to mocno końcową ocenę komiksu,
który przez blisko 160 stron pokazywał, że faktycznie może śmiało konkurować z
„The Manhattan Projects” w kategorii komiksów „pop-naukowych”, chociaż
moim zdaniem seria autorstwa Jonathana Hickmana minimalnie jest lepsza. Eric
Stephenson zaskarbił sobie za to moją sympatie głównie sposobem, w jaki
otwarcie porównywał założycieli World Corp do Beatlesów. Robił to nie tylko
wprost ich tak nazywając, lecz nawet ubierając wymyślonych przez siebie
bohaterów w podobny sposób oraz obdarowując ich podobnymi cechami fizycznymi.
Paradoksalnie,
to nie założyciele wielkiej organizacji byli dla mnie najciekawszym elementem „Nowhere
Men vol. 1: Fates Worse Than Death”. Tym stała się dwunastka naukowców,
którzy próbowali uciec z opanowanej przez tajemniczy wirus stacji kosmicznej.
Gdy udaje im się trafić na Ziemię, każde z nich odkrywa u siebie niezwykłe
zdolności. Ciekawość dalszych losów właśnie tej części obsady była dla mnie
większa, niż zainteresowanie dalszymi losami „Beatlesów nauki”. Ci byli...
właściwie bardzo typowi. Jeden przeraźliwie moralny, drugi skrywający
tajemnice, trzeci nierozsądny i roztrzepany, a czwarty mściwy i zarozumiały. Na
pierwszy rzut oka zupełnie do siebie nie pasują i tak samo można powiedzieć o
większości komiksowych grup, z którymi mamy do czynienia. Ich dalsze losy są
dość łatwe do przewidzenia, w przeciwieństwie do przywołanych już naukowców ze
stacji kosmicznej. Gdy ich wątki stają się coraz bardziej interesujące, komiks
dobiega końca. Teoretycznie w tej chwili powinienem napisać, że dzięki temu
tylko z większą niecierpliwością czekać będę na kolejną odsłonę cyklu, lecz jak
już wiemy, ta światła dziennego już nie zobaczy.
Za warstwę
graficzną „Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death” odpowiada Nate
Bellegarde, dla którego był to pierwszy tak duży projekt. Tu znów odniosę się
do recenzowanego na blogu komiksu „The Manhattan Projects”, ponieważ w
tamtym przypadku niecodzienna kreska Nicka Pitarry bardzo szybko przypadła mi
do gustu. W przypadku dzisja opisywanego komiksu jest zgoła inaczej.
Praktycznie przez cały tom nie umiałem przekonać się do artysty, który moim
zdaniem zaliczył przez cały komiks tylko kilka naprawdę udanych plansz, a cały
tom przyozdobił zupełnie odpychającą okładką, która z zamierzeniu miała chyba
być... seksowna? Rock and rollowa? Sam niestety nie jestem pewien, a z całą
pewnością nie mam zamiaru raz jeszcze dodatkowo na nią spoglądać, by się upewnić.
Wiem na pewno, że zupełnie mi się nie podoba.
Co ciekawe,
komiks ten jest pozbawiony wszelakich dodatków i jednocześnie... kilka ich
posiada. Ale o co chodzi, pomyślicie? Otóż w wydaniu zbiorczym znalazło się
wszystko to, co można było otrzymać w zeszytach, a umieszczano tam także
wywiady z naukowcami, plakaty reklamowe i inne materiały powiązane z World
Corp, a także i innymi bohaterami „Nowhere Men vol. 1: Fates Worse Than Death”.
Zabrakło jedynie kompletnej galerii okładek, co od razu przypominało kolejne
tomy „The Walking Dead”. No cóż, Image Comics przyzwyczaiło mnie już do
tego, że w komiksach za dziesięć dolarów na materiały dodatkowe liczyć zbytnio
nie można.
Żałuję, że
wydałem swoje pieniądze na ten komiks, ale tylko dlatego, ponieważ obecnie na mojej
półce znalazło się miejsce dla komiksu, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie
dokończony. To w zasadzie jedyny minus tej historii, która miała szansę stać
się na dłużej jedną z ciekawszych pozycji w ofercie Image Comics. Czy wartą
nominacji do Eisnerów nie jestem do końca pewien, ale z cała pewnością „Nowhere
Men vol. 1: Fates Worse Than Death” to komiks przemyślany, interesujący i
wciągający. No i niedokończony. Moja ocena to 4/6
Nowhere Men miał trafić do najbliższego odcinka Szafy ale była to strasznie męcząca lektura. Od połowy czytałem już właściwie tylko po to, żeby mieć ten tom za sobą. Podobnie jak Ty, czekałem tylko na sceny z astronautami. Odcinka o NM na razie nie będzie. Za jakiś czas przeczytam ten tom ponownie i się zastanowię za co otrzymał nominację do Eisnera.
OdpowiedzUsuńNie wiedziałem, że nie będzie kontynuacji :/. W takiej sytacji faktycznie nie ma sensu nikomu polecać tej historii, bo wszystkie wątki są rozgrzebane i porzucone.