Specyficzny tok prowadzenia komiksowej wersji „The
Walking Dead” jest taki, że po tomie który od początku do końca trzymał w
napięciu przychodzi taki, dzięki któremu możemy złapać oddech, by w kolejnym znów
drżeć o losy poszczególnych postaci. I tu pojawia się pewne pytanie: czy skoro
ósma odsłona serii zaserwowała nam jak dotąd największą rzeź, która może nie
stała na najwyższym poziomie fabularnym, ale z pewnością trzymała w napięciu,
to czy w dziewiątym stanie się cokolwiek godnego uwagi?
Dziewiąty tom „The Walking Dead” jest niejako nowym
początkiem. Więzienie upadło i żywi opuścili je tylko Rick, Carl oraz Michonne.
Ta trójka wkrótce dołącza do osób, które schronienie to opuściły jeszcze przed
atakiem Gubernatora. Leczenie ran przerywa pojawienie się trójki postaci, która
może nadać sens dalszym próbom przetrwania. Jedną z nich jest Eugene, naukowiec
twierdzący iż wie co spowodowało plagę zombie oraz dający nadzieję na to, że
uda się ją zakończyć.
Po raz pierwszy od początku serii, Robert Kirkman porusza
wątek przyczyny apokalipsy zombie. Co prawda całość nosi otoczkę pod nazwą
„ściśle tajne”, to jednak motyw ten początkowo wzbudza ciekawość. Zanim do
niego doszło, dostaliśmy dwa numery skupiające się na Ricku i Carlu oraz
panującej pomiędzy nimi relacji. Podobne sceny znalazły się w niedawno
zakończonym, czwartym sezonie serialu, więc porównanie jest całkiem świeże. I
wypada na korzyść komiksu, gdzie Carl nie jest wkurzającym i wiecznie obrażonym
nastolatkiem. Nie wiem który z twórców serialu wpadł na to, by z syna Ricka
uczynić tak irytującą postać, zamiast trzymać się oryginału, w którym chłopak
jest zaradny, odważny i całkiem trzeźwo myślący, a z drugiej strony to wciąż
tylko młodzieniec, który potrzebuje ojca. Wspomniane dwa zeszyty nie porywają
akcją, ale prezentują fajne rozbudowanie postaci. Wychodzi to nieźle, zwłaszcza
w kontekście wydarzeń z końcówki poprzedniego tomu „The Walking Dead”.
Cała reszta tomu jest już dokładnie tym, czego można było
się obawiać. Gdy Rick, Carl oraz Michonne dołączają do grupy, która wróciła na
farmę znaną z drugiej odsłony serii, zaczyna wiać przerażającą nudą, a niektóre
postacie swoim zachowaniem nawet nie dziwią, co mocno irytują. Zdecydowanie
najbardziej drażniła mnie Maggie, która na wieść o śmierci ojca zareagowała
właściwie nijak, a o dość oczywiste losy brata nawet nie spytała. Całemu temu
wątkowi poświęcono w zasadzie dwie lub trzy strony, a przecież mamy do
czynienia z dziewczyną, która na przestrzeni ośmiu ostatnich tomów została
ostatnią przedstawicielką swojej całkiem licznej rodziny i aż prosi się o to,
by poświęcić temu nieco więcej miejsca.
Co otrzymujemy w zamian? Wujek Dale i jego dobre rady były
irytujące jak nigdy, chociaż jednocześnie wcześniej jego „a nie mówiłem” nie
było aż tak trafne. Także i Andrea drażni, ponieważ zachowuje się jakby
gruntownie skurczył jej się iloraz inteligencji. W końcu pojawiają się nowe
postacie i też nie wydają się zbyt interesujące. Wspomniany już Eugene na razie
jest tajemniczy i nic więcej powiedzieć na jego temat nie można, Rosita stanowi
tło i jak na razie wydaje się, że jej postać wprowadzono tylko po to, by wśród
nowych była jakaś kobieta. Najbardziej wyrazisty jest Abraham, który na razie
daje się poznać jako buc, a swoim dziwnym wyglądem przebija nawet dotychczasowego
martwego już Axela. Serio, facet wygląda jakby pokłócił się z maszynką do
golenia i posiada tak obciachowy wąsik, że nawet gdyby nic nie mówił, to
zapadałby w pamięć czytelnikowi. Niestety, jak dotąd wyłącznie w negatywny
sposób.
Kiedyś spotkałem się z opinią, że Charlie Adlard zaczął w „The
Walking Dead” słabo, ale z każdym kolejnym tomem jego forma zwyżkuje.
Kimkolwiek był autor tych słów, powinien raz jeszcze, lecz tym razem bardzo
dokładnie przejrzeć dzisiaj opisywany komiks. Rysownik przedstawił w nim swój
standardowy zestaw grzechów, a więc brak konsekwencji w wyglądzie postaci oraz
miejscami strasznie pogubione proporcje. Podczas lektury odniosłem dodatkowe
wrażenie, jakby w tym tomie było tego jeszcze więcej niż zazwyczaj, co dodatkowo
utrudniało mi lekturę. Zaczynam zastanawiać się, czy faktycznie artysta ten nie
powinien udać się na urlop, zamiast jeszcze bardziej zwiększać tempo swojej
pracy, co miało miejsce niedawno, podczas publikowania „All Out War” dwa razy
każdego miesiąca.
Jak zwykle tom pozbawiony jest jakichkolwiek dodatków. Także
nic nowego nie mogę napisać na temat jakości wydania – Taurus nie zawodzi i
oddaje w nasze ręce solidnie wydrukowany komiks w stosunkowo niskiej cenie. Szkoda
tylko, że tym razem jego lektura nie powoduje rumieńców na naszych twarzach,
momentami wiejąc przeraźliwą nudą. Wystawiam słabą trójkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz