czwartek, 8 maja 2014

The Walking Dead vol. 9: Here We Remain (Robert Kirkman/Charlie Adlard)

Specyficzny tok prowadzenia komiksowej wersji „The Walking Dead” jest taki, że po tomie który od początku do końca trzymał w napięciu przychodzi taki, dzięki któremu możemy złapać oddech, by w kolejnym znów drżeć o losy poszczególnych postaci. I tu pojawia się pewne pytanie: czy skoro ósma odsłona serii zaserwowała nam jak dotąd największą rzeź, która może nie stała na najwyższym poziomie fabularnym, ale z pewnością trzymała w napięciu, to czy w dziewiątym stanie się cokolwiek godnego uwagi?

Dziewiąty tom „The Walking Dead” jest niejako nowym początkiem. Więzienie upadło i żywi opuścili je tylko Rick, Carl oraz Michonne. Ta trójka wkrótce dołącza do osób, które schronienie to opuściły jeszcze przed atakiem Gubernatora. Leczenie ran przerywa pojawienie się trójki postaci, która może nadać sens dalszym próbom przetrwania. Jedną z nich jest Eugene, naukowiec twierdzący iż wie co spowodowało plagę zombie oraz dający nadzieję na to, że uda się ją zakończyć.

Po raz pierwszy od początku serii, Robert Kirkman porusza wątek przyczyny apokalipsy zombie. Co prawda całość nosi otoczkę pod nazwą „ściśle tajne”, to jednak motyw ten początkowo wzbudza ciekawość. Zanim do niego doszło, dostaliśmy dwa numery skupiające się na Ricku i Carlu oraz panującej pomiędzy nimi relacji. Podobne sceny znalazły się w niedawno zakończonym, czwartym sezonie serialu, więc porównanie jest całkiem świeże. I wypada na korzyść komiksu, gdzie Carl nie jest wkurzającym i wiecznie obrażonym nastolatkiem. Nie wiem który z twórców serialu wpadł na to, by z syna Ricka uczynić tak irytującą postać, zamiast trzymać się oryginału, w którym chłopak jest zaradny, odważny i całkiem trzeźwo myślący, a z drugiej strony to wciąż tylko młodzieniec, który potrzebuje ojca. Wspomniane dwa zeszyty nie porywają akcją, ale prezentują fajne rozbudowanie postaci. Wychodzi to nieźle, zwłaszcza w kontekście wydarzeń z końcówki poprzedniego tomu „The Walking Dead”.

Cała reszta tomu jest już dokładnie tym, czego można było się obawiać. Gdy Rick, Carl oraz Michonne dołączają do grupy, która wróciła na farmę znaną z drugiej odsłony serii, zaczyna wiać przerażającą nudą, a niektóre postacie swoim zachowaniem nawet nie dziwią, co mocno irytują. Zdecydowanie najbardziej drażniła mnie Maggie, która na wieść o śmierci ojca zareagowała właściwie nijak, a o dość oczywiste losy brata nawet nie spytała. Całemu temu wątkowi poświęcono w zasadzie dwie lub trzy strony, a przecież mamy do czynienia z dziewczyną, która na przestrzeni ośmiu ostatnich tomów została ostatnią przedstawicielką swojej całkiem licznej rodziny i aż prosi się o to, by poświęcić temu nieco więcej miejsca.

Co otrzymujemy w zamian? Wujek Dale i jego dobre rady były irytujące jak nigdy, chociaż jednocześnie wcześniej jego „a nie mówiłem” nie było aż tak trafne. Także i Andrea drażni, ponieważ zachowuje się jakby gruntownie skurczył jej się iloraz inteligencji. W końcu pojawiają się nowe postacie i też nie wydają się zbyt interesujące. Wspomniany już Eugene na razie jest tajemniczy i nic więcej powiedzieć na jego temat nie można, Rosita stanowi tło i jak na razie wydaje się, że jej postać wprowadzono tylko po to, by wśród nowych była jakaś kobieta. Najbardziej wyrazisty jest Abraham, który na razie daje się poznać jako buc, a swoim dziwnym wyglądem przebija nawet dotychczasowego martwego już Axela. Serio, facet wygląda jakby pokłócił się z maszynką do golenia i posiada tak obciachowy wąsik, że nawet gdyby nic nie mówił, to zapadałby w pamięć czytelnikowi. Niestety, jak dotąd wyłącznie w negatywny sposób.

Kiedyś spotkałem się z opinią, że Charlie Adlard zaczął w „The Walking Dead” słabo, ale z każdym kolejnym tomem jego forma zwyżkuje. Kimkolwiek był autor tych słów, powinien raz jeszcze, lecz tym razem bardzo dokładnie przejrzeć dzisiaj opisywany komiks. Rysownik przedstawił w nim swój standardowy zestaw grzechów, a więc brak konsekwencji w wyglądzie postaci oraz miejscami strasznie pogubione proporcje. Podczas lektury odniosłem dodatkowe wrażenie, jakby w tym tomie było tego jeszcze więcej niż zazwyczaj, co dodatkowo utrudniało mi lekturę. Zaczynam zastanawiać się, czy faktycznie artysta ten nie powinien udać się na urlop, zamiast jeszcze bardziej zwiększać tempo swojej pracy, co miało miejsce niedawno, podczas publikowania „All Out War” dwa razy każdego miesiąca.

Jak zwykle tom pozbawiony jest jakichkolwiek dodatków. Także nic nowego nie mogę napisać na temat jakości wydania – Taurus nie zawodzi i oddaje w nasze ręce solidnie wydrukowany komiks w stosunkowo niskiej cenie. Szkoda tylko, że tym razem jego lektura nie powoduje rumieńców na naszych twarzach, momentami wiejąc przeraźliwą nudą. Wystawiam słabą trójkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz