środa, 7 maja 2014

Z archiwum Image #2

Napisać że praktycznie wszystkie komiksy z początkowego okresu istnienia Image Comics, to tak jakby nie napisać nic. Wszyscy doskonale o tym wiemy, a fakt że zdecydowałem się założyć tego bloga wynika z faktu, iż wciąż jestem pod wrażeniem drogi, jaką przez ostatnie 22 lata pokonało wydawnictwo. Pierwsza odsłona „Z archiwum Image” traktowała o komiksie nieco bardziej ambitnym, ale nie pozbawionym wad. Dziś zajmę się fragmentem pewnej serii, która dopiero po czterech latach swojego istnienia stała się czymś zdatnym do czytania. Ale gdy to już nastąpiło, trudno było oderwać się od lektury. Panie i panowie, oto „StormWatch” Warrena Ellisa.
I znów w nowej rubryce na blogu zajmuje się komiksem, który już dawno nie należy do struktur Image Comics. Nic na to nie poradzę, ponieważ uważam, że niemal wszystko co najlepsze w początkowych latach istnienia wydawnictwa znalazło swoje miejsce w ramach studia WildStorm, które w 1999 roku przeniosło się do DC, by tam dokonać żywota dwanaście lat później. Imprint stworzony przez Jima Lee miał jedno, spójne uniwersum, a wszystkie inne, autorskie komiksy ukazywały się w ramach osobnych linii typu Cliffhanger czy Homage. Świat WildStormu oparty był o grupy herosów i skonstruowany był tak dziwnie, że chociaż najpopularniejszymi markami były „WildC.A.T.S.”, „Gen13” czy „Wetworks”, to jednak tą najważniejszą z punktu widzenia uniwersum było „StormWatch”. Seria ta była dokładnie tym samym, co wydawało Image na początku swojego istnienia – fabuły oraz sensu brak, mięśnie, większa lub mniejsza nagość, ból głowy i oczu podczas lektury. Dziwiło to mocno, ponieważ kilka numerów stworzył między innymi Ron Marz, lecz i on kompletnie poległ i dostosował się do swoich poprzedników oraz następców. Trwało to 36 numerów i gdy wydawało się, że seria zaraz zostanie posłana do piachu, pojawił się Warren Ellis. I dokonał cudu.

Napiszę to wprost: wyobraźcie sobie grupę 6-7 postaci kompletnie pozbawionych charakteru, których losy sprowadzały się do strzelania, bijatyk, znów strzelania i znów bijatyk. Przez ponad trzy lata lektury można o nich stwierdzić tylko tyle, że Hellstrike to playboy, Fuji jest Japończykiem, Cannon był grupowym idiotą, a Fahrenheit – kobietą. Oraz że wszyscy rwali się do bijatyk. W momencie gdy Warren Ellis objął stery w „StormWatch” nic nie wskazywało na to, że marka ta zostanie zapamiętana na lata. Jak to zrobił?
Przede wszystkim zauważył pewną zaskakującą rzecz – grupa herosów jest na usługach rządu i wykonuje ich polecenia, chociaż posiada środki i potęgę, która wystarczy do samodzielnego działania. Ponadto postanowił przekroczyć pewną granicę w komiksach superbohaterskich i wprowadził do grupy członków, którzy stworzyli tajny pododdział bez skrupułów zabijający niebezpiecznych superludzi. Wszystko to nie zadziałałoby w odpowiedni sposób, gdyby nie pewien drobny szczegół – Ellis każdemu członkowi grupy nadał indywidualny charakter i nawet postacie, którym życzyło się śmierci zaczęły być interesujące. Najfajniej było to widać na przykładzie Hellstrike’a, który przestał jedynie, przepraszam za wyrażenie, rwać dupy, a przy okazji okazał się inteligentnym facetem ze zdecydowanymi poglądami.

Warto wspomnieć jeszcze o nowych postaciach, które pojawiły się w „StormWatch”. Są wśród nich Jenny Sparks, Jack Hawskmoor, Swift, Apollo i Midnighter – czy coś mówi Wam ten skład? Tak, run Warrena Ellisa to długi wstęp do „The Authority”, które było flagowym okrętem WildStormu po przejściu do DC Comics. To jednak w „StormWatch” znacznie lepiej zarysowane są charaktery tych postaci – Ellis w końcu miał na to aż 25 numerów. Podobnie jak w przypadku popularnego „Planetary”, część zeszytów dzisiaj opisywanego komiksu to pojedyncze historie, z reguły z udziałem tylko jednego członka składu. Już tutaj widać wyraźnie, że scenarzysta jak mało kto potrafi na przestrzeni 22 stron stworzyć zamkniętą i niebywale interesującą fabułę.
Chociaż kłamstwem byłoby stwierdzić, że dłuższe fabuły Ellisowi nie wyszły. W trakcie pracy scenarzysty nad „StormWatch” było ich kilka, z czego najlepiej wyszło zdecydowanie sześcioczęściowe „Change or Die” – doskonały przykład na to, że twórca komiksu chce bardzo mocno zmienić reguły rządzące przygodami herosów w kolorowych kostiumach. Trup ściele się gęsto, co rusz pojawiają się zaskakujące zwroty akcji, a status quo praktycznie nie istnieje. I bardzo dobrze, ponieważ czytelnik nie ma prawa nawet przez moment narzekać na nudę.

Nie można nie wspomnieć o dwóch rysownikach, bez których „StormWatch” Ellisa na pewno nie odniosłoby tak dużego sukcesu. Pierwszy z nich to Tom Raney, który jako pierwszy nieco odszedł od propagowanego przez Image stylu rysowania, natomiast drugi to oczywiście Bryan Hitch, wówczas u progu swojej wielkiej kariery. Ten drugi imponował nie tylko wielkimi, dwustronicowymi planszami, ale także tym, że potrafił przy tym wyrobić się w terminie, czego od dobrej dekady nie można już o nim powiedzieć. Kilka zeszytów zilustrował jeszcze Phil Jimenez, ale nie odcisnął on na „StormWatch” tak dużego piętna jak obaj wymienieni wcześniej rysownicy.

Komiks ten nie jest trudny do kupienia, inna sprawa to cena oraz jakość. DC Comics niedawno wznowiło cały run Ellisa w twardookładkowych wydaniach, które są stosunkowo drogie (około 100zł) oraz w wersji z miękką okładką, które są tańsze (65zł) ale przy tym dość grube (400 stron) i w takich przypadkach zawsze obawiam się o żywotność komiksu. Ważny jest jednak fakt, że komiks ten wypada mieć w swojej biblioteczce i do nadrobienia tej zaległości serdecznie Was zachęcam.

1 komentarz:

  1. Zainspirowany notką rzuciłem jakże ciężko zarobioną flotą na pierwszy tom Stormwatch Ellisa (oraz na Lazarusa vol.1).
    Rafał Palacz powinien Ci odpalić jakiś procent, przy okazji się upomnij.
    Maciejewsky

    OdpowiedzUsuń