Napisać że praktycznie wszystkie komiksy z początkowego
okresu istnienia Image Comics, to tak jakby nie napisać nic. Wszyscy doskonale
o tym wiemy, a fakt że zdecydowałem się założyć tego bloga wynika z faktu, iż
wciąż jestem pod wrażeniem drogi, jaką przez ostatnie 22 lata pokonało
wydawnictwo. Pierwsza odsłona „Z archiwum Image” traktowała o komiksie nieco
bardziej ambitnym, ale nie pozbawionym wad. Dziś zajmę się fragmentem pewnej
serii, która dopiero po czterech latach swojego istnienia stała się czymś zdatnym
do czytania. Ale gdy to już nastąpiło, trudno było oderwać się od lektury.
Panie i panowie, oto „StormWatch” Warrena Ellisa.
I znów w nowej rubryce na blogu zajmuje się komiksem, który
już dawno nie należy do struktur Image Comics. Nic na to nie poradzę, ponieważ
uważam, że niemal wszystko co najlepsze w początkowych latach istnienia
wydawnictwa znalazło swoje miejsce w ramach studia WildStorm, które w 1999 roku
przeniosło się do DC, by tam dokonać żywota dwanaście lat później. Imprint
stworzony przez Jima Lee miał jedno, spójne uniwersum, a wszystkie inne,
autorskie komiksy ukazywały się w ramach osobnych linii typu Cliffhanger czy
Homage. Świat WildStormu oparty był o grupy herosów i skonstruowany był tak
dziwnie, że chociaż najpopularniejszymi markami były „WildC.A.T.S.”, „Gen13”
czy „Wetworks”, to jednak tą najważniejszą z punktu widzenia uniwersum
było „StormWatch”. Seria ta była dokładnie tym samym, co wydawało Image
na początku swojego istnienia – fabuły oraz sensu brak, mięśnie, większa lub mniejsza
nagość, ból głowy i oczu podczas lektury. Dziwiło to mocno, ponieważ kilka
numerów stworzył między innymi Ron Marz, lecz i on kompletnie poległ i
dostosował się do swoich poprzedników oraz następców. Trwało to 36 numerów i
gdy wydawało się, że seria zaraz zostanie posłana do piachu, pojawił się Warren
Ellis. I dokonał cudu.
Napiszę to wprost: wyobraźcie sobie grupę 6-7 postaci
kompletnie pozbawionych charakteru, których losy sprowadzały się do strzelania,
bijatyk, znów strzelania i znów bijatyk. Przez ponad trzy lata lektury można o
nich stwierdzić tylko tyle, że Hellstrike to playboy, Fuji jest Japończykiem,
Cannon był grupowym idiotą, a Fahrenheit – kobietą. Oraz że wszyscy rwali się
do bijatyk. W momencie gdy Warren Ellis objął stery w „StormWatch” nic
nie wskazywało na to, że marka ta zostanie zapamiętana na lata. Jak to zrobił?
Przede wszystkim zauważył pewną zaskakującą rzecz – grupa
herosów jest na usługach rządu i wykonuje ich polecenia, chociaż posiada środki
i potęgę, która wystarczy do samodzielnego działania. Ponadto postanowił
przekroczyć pewną granicę w komiksach superbohaterskich i wprowadził do grupy
członków, którzy stworzyli tajny pododdział bez skrupułów zabijający
niebezpiecznych superludzi. Wszystko to nie zadziałałoby w odpowiedni sposób,
gdyby nie pewien drobny szczegół – Ellis każdemu członkowi grupy nadał
indywidualny charakter i nawet postacie, którym życzyło się śmierci zaczęły być
interesujące. Najfajniej było to widać na przykładzie Hellstrike’a, który
przestał jedynie, przepraszam za wyrażenie, rwać dupy, a przy okazji okazał się
inteligentnym facetem ze zdecydowanymi poglądami.
Warto wspomnieć jeszcze o nowych postaciach, które pojawiły
się w „StormWatch”. Są wśród nich Jenny Sparks, Jack Hawskmoor, Swift,
Apollo i Midnighter – czy coś mówi Wam ten skład? Tak, run Warrena Ellisa to
długi wstęp do „The Authority”, które było flagowym okrętem WildStormu po
przejściu do DC Comics. To jednak w „StormWatch” znacznie lepiej
zarysowane są charaktery tych postaci – Ellis w końcu miał na to aż 25 numerów.
Podobnie jak w przypadku popularnego „Planetary”, część zeszytów dzisiaj
opisywanego komiksu to pojedyncze historie, z reguły z udziałem tylko jednego
członka składu. Już tutaj widać wyraźnie, że scenarzysta jak mało kto potrafi na
przestrzeni 22 stron stworzyć zamkniętą i niebywale interesującą fabułę.
Chociaż kłamstwem byłoby stwierdzić, że dłuższe fabuły
Ellisowi nie wyszły. W trakcie pracy scenarzysty nad „StormWatch” było
ich kilka, z czego najlepiej wyszło zdecydowanie sześcioczęściowe „Change or
Die” – doskonały przykład na to, że twórca komiksu chce bardzo mocno zmienić
reguły rządzące przygodami herosów w kolorowych kostiumach. Trup ściele się
gęsto, co rusz pojawiają się zaskakujące zwroty akcji, a status quo praktycznie
nie istnieje. I bardzo dobrze, ponieważ czytelnik nie ma prawa nawet przez
moment narzekać na nudę.
Nie można nie wspomnieć o dwóch rysownikach, bez których „StormWatch”
Ellisa na pewno nie odniosłoby tak dużego sukcesu. Pierwszy z nich to Tom
Raney, który jako pierwszy nieco odszedł od propagowanego przez Image stylu
rysowania, natomiast drugi to oczywiście Bryan Hitch, wówczas u progu swojej
wielkiej kariery. Ten drugi imponował nie tylko wielkimi, dwustronicowymi
planszami, ale także tym, że potrafił przy tym wyrobić się w terminie, czego od
dobrej dekady nie można już o nim powiedzieć. Kilka zeszytów zilustrował
jeszcze Phil Jimenez, ale nie odcisnął on na „StormWatch” tak dużego
piętna jak obaj wymienieni wcześniej rysownicy.
Komiks ten nie jest trudny do kupienia, inna sprawa to cena
oraz jakość. DC Comics niedawno wznowiło cały run Ellisa w twardookładkowych wydaniach,
które są stosunkowo drogie (około 100zł) oraz w wersji z miękką okładką, które
są tańsze (65zł) ale przy tym dość grube (400 stron) i w takich przypadkach
zawsze obawiam się o żywotność komiksu. Ważny jest jednak fakt, że komiks ten
wypada mieć w swojej biblioteczce i do nadrobienia tej zaległości serdecznie
Was zachęcam.
Zainspirowany notką rzuciłem jakże ciężko zarobioną flotą na pierwszy tom Stormwatch Ellisa (oraz na Lazarusa vol.1).
OdpowiedzUsuńRafał Palacz powinien Ci odpalić jakiś procent, przy okazji się upomnij.
Maciejewsky