poniedziałek, 16 listopada 2015

Top 5 #45: Nie pięć, a siedem potknięć Extreme Studios od 2012 roku.

Mam co najmniej dwóch znajomych, którzy uwielbiają Roba Liefelda. Serio, nie rozumiem ich zupełnie. Niemniej dzięki jednemu z nich, miałem okazję niedawno pośmiać się mocno przy lekturze nowej, nowej, nowej odsłony "Bloodstrike" Z reguły rubryka "Top 5" trzyma się swojej nazwy, lecz dla mistrza zrobimy wyjątek. Okazuje się bowiem, że od momentu jego głośnego powrotu do Image w 2012 roku, niemal każda z sygnowanych między innymi jego nazwiskiem serii, miała jakieś problemy. Dziś kolejność alfabetyczna, lecz zaczniemy od jego końca.
Youngblood
Fenomen. Scenarzystą została osoba odpowiedzialna za skrypt do filmu "Czarny łabędź", rysownikiem całkowity debiutant, którego prace umieszczone w Internecie napawały optymizmem, spore oczekiwania nawet z mojej strony, wyczekiwany debiut i... wielka zagadka. Dlaczego? Ponieważ komiks wyglądał tak, jakby oba te nazwiska na okładce były jakimś ponurym żartem, a za całość i tak odpowiadał Rob Liefeld. Fabuła miałka jak zawsze, zaś rysunki wyglądały tak, jakby Jon Malin został zmuszony do porzucenia swojego własnego stylu i rysowania tak, jak założyciel studia Extreme sobie zażyczył. Wiemy co to oznacza, prawda? ;) Seria ostatecznie doczekała ośmiu numerów i zniknęła. Do dziś widnieje na stronie Image jako "trwająca", lecz nikt nie ma wątpliwości, że zakończenia poszczególnych wątków już nie doczekamy. Może to i dobrze?
Supreme
Erik Larsen bierze w swoje ręce notatki samego Alana Moore'a i kontynuuje jego dzieło. Czy to mogło się nie udać? Oczywiście! Jeśli ktoś z Was czytał run twórcy "Strażników", z pewnością wie jak dobry był to komiks. Numery Larsena nawet nie ocierają się niestety o ten poziom, zaś teoretycznie dwumiesięczny tryb wydawania szybko się rozjechał. Wszak twórca nadal w międzyczasie realizował kolejne numery "Savage Dragona". Plany były duże, lecz nic z nich nie wyszło. Po zrealizowaniu sześciu numerów, zapał Larsena zgasł i odszedł on od tytułu, tym samym skazując go na limbo. Liefeld próbował jeszcze ratować sytuację i zatrudnił Warrena Ellisa do stworzenia miniserii "Supreme: Blue Rose". Był to dobry komiks, lecz z akcją osadzoną gdzieś na dalekim uboczu świata, w jakim funkcjonował tytułowy superbohater. Dziś Supreme niestety kojarzy mi się bardziej z padaką od Larsena, niż z niesamowitym runem Moore'a.
Prophet
Dobra, czego można się tu przyczepić? Teoretycznie niczego. Komiks ten fabularnie jest po prostu genialny, Brandon Graham wykonał niesamowitą robotę, która doprowadziła do tego, iż "Prophet" został nominowany do nagrody Eisnera. Tytuł dotknęły delikatne opóźnienia, lecz koniec końców dobiegła ona do swojego naturalnego i zaplanowanego końca. Następnie całość sagi Graham miał zamknąć miniserią "Prophet: Earth War". Jej pierwsze zapowiedzi wskazywały maj jako datę wydania i... zadziałała jakaś klątwa. Dziś mamy połowę listopada, a komiksu jak nie było, tak nie ma. Przez jakiś czas Image ogłaszało kolejne zmiany terminu wydania, aż w końcu Graham wycofał cały tytuł z oferty. Jak to uzasadnił, komiks powróci w momencie, gdy rysownicy uporają się z całym jego skryptem. "Prophet: Earth War" pojawiło się ponownie w styczniowych zapowiedziach. Czy tym razem się uda? Czas pokaże.
Glory
Fabularnie był to jeden z dwóch naprawdę dobrych komiksów powrotu Extreme Studios. Rysunkowo - nie zawaham się stwierdzić: majstersztyk. I tym razem zadziała klątwa, ponieważ ze wszystkich przywróconych do życia tytułów, to właśnie ten przyciągnął zdecydowanie najmniejszą ilość czytelników. Świetne recenzje nie uratowały "Glory", lecz twórcom udało się dopiąć swego i uniknąć natychmiastowej kasacji. Oznaczało to przejście na tryb dwumiesięczny, a także nieco szybsze niż zakładano doprowadzenie do zakończenia wszystkich wątków. Przygody sympatycznej wojowniczki zakończono na dwunastym zeszycie, co i tak jest wynikiem lepszym od trzech z czterech pozostałych tworów Liefelda, lecz nadal uwiera fakt, że jest to jedyny ze wspomnianych komiksów, który trzeba było skasować.
The Covenant
W tym roku Rob Liefeld zamówił trzy nowe tytuły i tylko ten nie był/nie będzie kontynuacją jednej z jego upadlanych przez lata marek. "The Covenant" miał więc wszystko, by chociaż garstce ludzi przywrócić wiarę w Roba Liefelda, tyle tylko, że nie było ku temu chętnych. Pierwszy numer zaliczył debiut na poziomie 9 tysięcy sprzedanych kopii, zaś każdy kolejny numer nie łapał się nawet do Top 300 comiesięcznych zestawień. W praktyce oznacza to, że komiks ten sprzedaje się poniżej 4 tysięcy kopii i chyba nikt nie ma wątpliwości, jaką czeka ją przyszłość. Od siebie dodam jeszcze, że wbrew pozorom nie czytało się to najgorzej. W porównaniu z najnowszą odsłoną "Bloodstrike'a", możemy tu wręcz mówić o majstersztyku. Tylko co z tego, skoro slogan "nie tak daremny komiks Liefelda" na pewno nie sprawi, że komuś będzie się chciało płacić co miesiąc cztery dolary.
Brigade
Powyżej widzicie grafikę, która zdobiła Kickstarterową zbiórkę na kolejną nową odsłonę serii "Brigade". Ta przeprowadzona była jeszcze w 2014 roku. Według późniejszych zapowiedzi Roba Liefelda, tytuł ten miał pojawić się w sklepach mniej więcej miesiąc po najnowszej odsłonie "Bloodstrike" i być z nim mocno powiązany. Powyższy brak okładki nie jest przypadkowy, ponieważ ze słów tych nic nie wynikło. "Brigade" nie tylko nie ukazało się, ale także nie widnieje w zapowiedziach Image przynajmniej do lutego przyszłego roku. Patrząc na brak konkretnych informacji od samego Liefelda (mniej więcej brzmiące: "tak, tak, rzeczy się dzieją, premiera wkrótce"), także i ten termin jest mało prawdopodobny. Ciekawe czy osoby, które zrzuciły się na te 35 tysięcy dolarów, czują się już nieco oszukane?
Bloodstrike
Na koniec wisienka na torcie i główny powód, dla którego dzisiejsze "Top 5" zaczęło od końca alfabetu, a nie jego początku. Otóż "Bloodstrike" jest śmieszne podwójnie i stanowi niejako kwintesencję bycia Robem Liefeldem. W 2012 roku seria powróciła wraz z numerem 26, za który odpowiedzialny był Tim Seeley oraz mało znany rysownik Francesco Saston. Tutaj niestety nie do końca wiadomo co się stało, ale po ukazaniu się ośmiu numerów seria wpadła do wydawniczego limbo. Seeley twierdził, iż po prostu wygasł jego kontrakt i nie przejmował się dalszymi losami tytułu. Najwyraźniej Liefeld także. To zmieniło się w tym roku, gdy pojawiła się zapowiedź tego oto tworu:
Logo to samo, wśród twórców Rob Liefeld, więc śmiało można było przypuszczać, że doczekamy się tam jakiejś kontynuacji wątków rozpoczętych przez Seeley'a. Nic bardziej mylnego, twórca ograniczył się jedynie do informacji, że wspaniałomyślnie nie usunął tamtej historii z kanonu, lecz zarazem nie ma zamiaru jej kończyć ani się do niej odwoływać. Co zaś stało się jednym z najważniejszych elementów fabuły nowej odsłony serii? Otóż jednemu z bohaterów ktoś ukradł penisa (gustownie rysowanego przez Liefelda pod postacią półmetrowego węża) i czuje się on z tym źle. Oczywiście jest to element jakiegoś złowieszczego planu. I zapewniam, że nic tu nie zmyśliłem. Nawet tego, że gdy jeden z bohaterów komiksu odgryza sobie rękę, czytelnik raczony jest onomatopeją "nom, nom, nom" :D

Źródła obrazków: Comicvine

1 komentarz:

  1. Ostatnio łyknąłem kilka zeszytów nowego "Bloodstrike" i tragedii w sumie nie ma. Bez rewelacji, ale nie czyta się źle. Porównując np. do przeciętnego poziomu Marvela, czy DC powiedziałbym, że jest ok.
    Wiele słyszałem o tym, że "Supereme" w wydaniu Moore'a jest niezłe. W czym leży owa zajebistość? Trochę boję się wykładać flotę w ciemno, a z drugiej nazwisko scenarzysty kusi.
    Maciejewsky

    OdpowiedzUsuń