Komiks oryginalnie opublikowano jako "The Walking Dead vol. 19: March to War". Recenzja jest oparta na wydaniu Taurus Media.
Końcówka
poprzedniej odsłony cyklu ”Żywe Trupy” zostawiła mnie kompletnie
rozdartego. Z jednej strony miałem do czynienia z dobrą, trzymającą w napięciu
historią, którą oceniłbym naprawdę wysoko, gdyby nie fakt, że koniec końców
dostajemy scenę, w której Rick spotyka i zawiązuje sojusz z podstarzałym rasta,
który ma w swoim arsenale żywego tygrysa. Taaaaaaak... to po prostu nie mogło
pójść w dobrym kierunku. Lektura dziewiętnastego już tomu serii utwierdziła
mnie tylko w przekonaniu, że lek na chorobę zwaną ”Negan” trzeba zażywać razem
z czymś osłonowym, bo inaczej grozi nam przegrzanie mózgu.
Fabuła ”Marszu
ku wojnie” właściwie zawiera się w tych trzech słowach. Rock, mając
obiecane wsparcie Ezekiela, rozpoczyna cichą krucjatę mającą na celu ostateczne
rozwiązanie problemu z Neganem. Powoli rozstawia pionki na planszy, lecz jego
porywczość niestety zwycięża. Gdy dzierżący Lucille mężczyzna ponownie pojawia
się w Alexandrii w towarzystwie raptem kilku towarzyszy, Rick wyczuwa tu
idealny moment na pozbycie się zagrożenia. Niestety, szybko okazuje się, że nic
nie idzie tak jakby życzył sobie tego szeryf Grimes.
Już przy
okazji recenzji poprzedniego tomy ”Żywych Trupów” dałem Wam chyba jasno
do zrozumienia, że koncepcja postaci Ezekiela kompletnie do mnie nie przemawia.
Komiks Roberta Kirkmana w swoich założeniach ma bowiem fakt, że opowiada o
losach zwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach i jako taki doskonale się
spełniał. Tymczasem już nawet pomijając kolejną dziurę logiczną, jaką jest
super-tajna społeczność, o której dotąd niemal nikt nie wiedział – bohaterowie
serii naprawdę muszą dziwnymi drogami poruszać się podczas poszukiwania zapasów
– to w dodatku scenarzysta zdecydowanie przesadził przedstawiając nam jej
przywódcę. Z lektury poprzedniego tomu dowiedzieliśmy się o Ezekielu niewiele,
lecz przeszkadzał mi sposób jego wprowadzenia do fabuły. ”Marsz ku wojnie”
ujawnia pewne szczegóły z przeszłości tej postaci. I tu pojawiają się kolejne
zgrzyty. Dowiadujemy się bowiem, że był aktorem, tygrys go słucha bo tak, jego
ludzie podążają za nim bo tak, jego osada wciąż jest jakimś cudem tajna bo tak,
a ponadto jest na tyle utalentowany, że w cztery strony potrafi oczarować tak
nietypową kobietę, jaką jest Michonne. Przypomnę, że ta jeszcze w zeszłym tomie
zalecała się do kogoś innego. To wszystko oczywiście skróty myślowe, mające na
celu ukazanie tego, jak wiele dziur logicznych pojawia się na kolejnych
stronach dziewiętnastego tomu ”Żywych Trupów”.
Na szczęście
wciąż mamy do czynienia z Neganem, którego niebanalna osobowość i kompletna
nieprzewidywalność jest czymś co doskonale równoważy każdą stronę na której
pojawia się Ezekiel. Kwintesencją tej postaci jest scena, w której rozmawia on
ze Spencerem, a zwłaszcza końcówka tego dialogu, która jest zdecydowanie
najlepszą sceną w tym tomie serii. Co prawda rysownik może odrobinę tam
przesadził z dosadnością, niemniej i tak moment ten zostawił mnie ze szczęką
zbieraną z podłogi. Równie emocjonująca jest końcówka tomu, która do końca
wydaje się być sytuacją patową i została rozegrana z głową oraz całkiem nieźle
gra na emocjach. To dość fascynujące, że Robert Kirkman potrafi na łamach
zaledwie 132 stron pokazać swoje dwa, niemal kompletnie różne od siebie oblicza.
Tego
problemu na szczęście nie ma Charlie Adlard, który od kilku tomów wszedł na
porządny i całkiem wysoki poziom, z którego nie ma zamiaru schodzić. Jego
ilustracje w tym tomie są bardzo poprawne, chociaż jak już wspomniałem, w
scenie ze Spencerem i Neganem wydaje mi się, że sporo przesadził. Jest to
jednak tylko jedna wada, co na przestrzeni tylu stron jest wynikiem jak
najbardziej do zaakceptowania.
Taurus
Media jak zwykle nie zawodzi jeśli chodzi o jakość wydania. Ładny papier, nieco
twardsza okładka, nieduża cena – wszystko to jest niezmienne już od dłuższego
czasu i nie możemy na to narzekać. Jako że lubię to robić, przyczepię się do
czegoś, o czym chyba jeszcze nie pisałem w recenzjach. Otóż z uporem maniaka,
Taurus podaje Tony’ego Moore’a jako autora okładek serii, chociaż artysta ten
ostatni cover wykonał do frontu CZWARTEGO tomu ”Żywych Trupów”. Zresztą
wystarczy rzucić okiem na powyższy obrazek, by od razu zauważyć, że wykonał go
Charlie Adlard. Po literówkowych wpadkach przy niedawnej premierze ”Black
Science” czy na obwolucie drugiego tomu ”Parkera” jestem jeszcze mocniej
wyczulony na błędy Taurusa i wydaje mi się, że z całej ich galerii podawanie
złego autora okładki komiksu już PIĘTNASTY raz z rzędu jest spośród nich tym
zdecydowanie największym.
”Marsz
ku wojnie” to tom, który zostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej
strony perspektywa wielkiej potyczki z Neganem zarysowana została całkiem
nieźle, lecz świadomość iż spora rolę odegra tam Ezekiel nie napawa mnie aż tak
dużym optymizmem. Dlatego też tom ten ocenię dość neutralnie i wystawiam 3/6
Te literówki w Black Science to Marcel zamiast Marvela we wstępie, czy może było coś więcej?
OdpowiedzUsuńDoszukać można się jeszcze braku konsekwencji przy stawianiu przecinków :)
UsuńNo to chyba się po prostu przypieprzasz do Taurusa.
UsuńMoże i tak, ale uważam że skoro już zapłaciłem około 60zł za komiks od nich - bo ja nie żebrzę o "egzemplarze recenzenckie" - zamiast 35zł za wydanie oryginalne, to mam prawo oczekiwać tego, iż ich korekta nie będzie robić błędów na moim poziomie :)
UsuńOh, "błędy"... i znów ta wiele znacząca liczba mnoga :) Błędy to były w semikowych Star Warsach! A jesteś pewien, że za te 35 zł dostajesz oryginał bez żadnych literówek? Bo ja bym nie był.
UsuńMój angielski jest na tyle mizerny, że gdyby w oryginałach padałyby zdania "ja być, Ty mieć", to pewnie bym ich nie widział :) Nie bez powodu czytam większość komiksów ze słownikiem pod ręką.
UsuńA wracając do tematu, uważasz że podawanie piętnaście razy z rzędu złego autora okładki, czy przekręcenie nazwiska komiksowej legendy do Darwin Cook i to bodaj trzykrotnie, to naprawdę nic nie znaczące wpadki?
Myślę, że się straszliwie przypieprzasz, a Twoje zarzuty są tak naciągane, że aż zabawne. No więc tak, uważam, że błąd w nazwisku autora okładki jest bzdetem i że nikt poza fanboyami i hejterami go nie zauważy. Nawet jeśli popełniony został po raz fafnasty, a właściwie nie tyle popełniony, co przekopiowany z poprzednich tomów. Egmont nie takie byki popełniał i żyje :)
UsuńTo Twoja opinia, moja jest powyżej. Nie mam zamiaru jej zmieniać i będę wypominać tego typu wpadki każdemu. Taurusowi, Musze, Egmontowi czy komu tylko się zdarzy. Skoro jestem ich klientem, to moim zdaniem zastosowanie reguły "płacę, więc wymagam" jest jak najbardziej w porządku.
UsuńGdy wypominałem Musze kwestie strasznie dziwnie wyglądających dymków z kwestiami Hazel z "Sagi", dostałem od wydawnictwa konkretne wytłumaczenie dlaczego jest tak, a nie inaczej. Po cichu liczę, że ktoś z Taurusa tu zajrzy.
Kwestia autora okładki bzdetem? Powiedz to tym osobom, które zasypały mi maila gdy pomyliłem autora okładki pierwszego tomu "Rat Queens" :P