Marka ”WildC.A.T.S.”
stworzona przez Jima Lee to jeden z największych jego sukcesów. Przez
osiemnaście lat swojego istnienia, czytelnicy mieli okazję zapoznać się z
pięcioma seriami (noooo dobra, czwarty wolumin liczył tylko jeden numer), spora
ilością miniserii i spin-offów. Chwaliłem się tym już nieraz, ale większość z
tego wszystkiego już mam. W marce zakochałem się kompletnie nie dzięki dziś
opisywanemu numerowi, lecz niezwykłemu runowi Joe Casey’a – tego samego,
którego tak bardzo krytykuję za ”Sex”. To jednak nie były już czasy
publikacji w Image Comics, więc wróćmy na właściwe tory i przyjrzyjmy się
papierowemu debiutowi Dzikich Kotów.
Na początek trzeba napisać krótko – Jim Lee. To właśnie ten twórca jest osobą, która w 80% odpowiada za wygląd tego zeszytu. Już pierwszy rzut oka na okładkę pozwala stwierdzić, że były to czasy, gdy artysta ten był w zdecydowanie lepszej formie niż obecnie. Mimo to, uważam okładkę ”WildC.A.T.S. #1” za dość słabą, jak na tego artystę. Dużo dziwnych rzeczy dzieje się na rysunku, lecz dostrzec można je dopiero przy dłuższej obserwacji. Noga Zealot jakoś dziwnie złamana, coś niedobrego stało się z twarzą VooDoo, płaszcz Griftera żyje własnym życiem. A mimo to, koniec końców i tak się podoba, pomimo wszelkich wpadek. Magia Jima Lee działa. Po otwarciu komiksu, wita nas krótki wstęp autorstwa artysty, który pokrótce wyjaśnia nie tyle genezę powstania tytułu, co skrótowo opowiada o swojej chęci stworzenia czegoś autorskiego. Nie jest to porywający kawałek tekstu i już na dzień dobry można zacząć się obawiać o to, czy autor nudnawego wstępu da radę stworzyć ciekawą historię? Sprawdźmy zatem.
Na początek trzeba napisać krótko – Jim Lee. To właśnie ten twórca jest osobą, która w 80% odpowiada za wygląd tego zeszytu. Już pierwszy rzut oka na okładkę pozwala stwierdzić, że były to czasy, gdy artysta ten był w zdecydowanie lepszej formie niż obecnie. Mimo to, uważam okładkę ”WildC.A.T.S. #1” za dość słabą, jak na tego artystę. Dużo dziwnych rzeczy dzieje się na rysunku, lecz dostrzec można je dopiero przy dłuższej obserwacji. Noga Zealot jakoś dziwnie złamana, coś niedobrego stało się z twarzą VooDoo, płaszcz Griftera żyje własnym życiem. A mimo to, koniec końców i tak się podoba, pomimo wszelkich wpadek. Magia Jima Lee działa. Po otwarciu komiksu, wita nas krótki wstęp autorstwa artysty, który pokrótce wyjaśnia nie tyle genezę powstania tytułu, co skrótowo opowiada o swojej chęci stworzenia czegoś autorskiego. Nie jest to porywający kawałek tekstu i już na dzień dobry można zacząć się obawiać o to, czy autor nudnawego wstępu da radę stworzyć ciekawą historię? Sprawdźmy zatem.
”WildC.A.T.S.”
rozpoczyna się od sekwencji scen, w których widzimy skaczącą po czasie i
miejscach tajemniczą kobietę. Dwie strony później ratuje ona od śmierci pewnego
bezdomnego karła. Kilka lat później, Jacob Marlowe nadal lubi sypiać na
ulicach, ale jest jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Będąc
ostrzeżonym o tym, co czeka świat w najbliższym czasie, sfinansował grupę
niedoświadczonych jeszcze herosów, działających pod kryptonimem WIldC.A.T.S. No
a co się tak właściwie dzieje? Otóż na Ziemi ukrywają się przedstawiciele dwóch
wrogich względem siebie ras – Kheranie oraz Daemonici. Walczą oni o dominację,
a dziś ich uwagę przyciąga kobieta o pseudonimie VooDoo. Ta egzotyczna piękność
posiada moce, które są niebezpieczne dla obu nacji i tylko WildC.A.T.S. mogą
jej pomóc.
Jak
większość pierwszych numerów serii, tak i ten nie służy niczemu innemu, by
nakreślić zarys fabularny oraz przedstawić wszystkich najważniejszych
bohaterów. To, o czym możecie nie wiedzieć, to fakt iż początkowo Jim Lee
planował wypuścić jedynie trzyczęściową miniserię. I to niestety czuć, ponieważ
od samego początku akcja gna na złamanie karku, odpuszczając sobie jakiekolwiek
głębsze uzasadnienie wszystkiego. Najbardziej cierpią na tym sami główni
bohaterowie, którzy po prostu przedstawieni są kiepsko. Z tych kilkunastu stron
możemy dowiedzieć się jakie mają moce, a także to, że... każde z nich jest
większym bufonem od poprzedniego. Chlubnym wyjątkiem jest jedynie Grifter,
który chyba dlatego zdobył od razu tak duża popularność – potrafi rzucić
żartem, jest stosunkowo wyluzowany, a przy tym zabójczo skuteczny. Nie można
przy okazji zapomnieć o tych złych. W tym numerze są zarówno Kheranie jak i
Daemonici. O tych pierwszych możemy powiedzieć tylko tyle że lubią miecze, a
drudzy... siedzą i knują. Twórcy komiksu mają do opowiedzenia jakąś historię i
wiem już, że z czasem zrobi się ona dość wielowątkowa. Jednakże premierowy
zeszyt tego nie zwiastuje, a zamiast sprawnego zarysowania intrygi, mamy
kolejne pojedynki.
Niestety,
brak wyważenia historii jest największą wadą pierwszego numeru ”WildC.A.T.S.”.
To w żadnym przypadku nie jest komiks wciągający fabułą, ponieważ tej jest jak
na lekarstwo. Także i poszczególni bohaterowie nie budzą zbyt dużej sympatii.
Jest jednak coś, co sprawia że komiks czyta się stosunkowo bez większych bólów
i są to oczywiście rysunki Jima Lee.
Gdyby w
latach 90-tych Jim Lee zilustrowałby instrukcję użycia młotka, sprzedaż tych
narzędzi wzrosłaby gigantycznie. I nic dziwnego, pierwszy numer ”WildC.A.T.S.”
to graficzny popis jego możliwości, który za wyjątkiem wspomnianej już okładki
i jeszcze jednego kadru, cieszy oko niebywale. Nie można powiedzieć, by artystę
dopadł syndrom wczesnego Image, ponieważ akurat on już wcześniej lubił rysować
bardzo umięśnionych facetów i seksowne kobiety. Ale... no właśnie, jeden kadr
to jednak przegięcie. Chodzi mi o pierwszą stronę, na której widać Zealot. Wygląda
ona na nim tak:
Jest to
przeróbka z Internetu, a nie zdjęcie ze środka komiksu, lecz nawet pomimo
zmienionego tła wyraźnie widać tu w czym tkwi problem. Jim Lee tak bardzo
chciał stworzyć najbardziej seksowną bohaterkę komiksową ever, że koniec końców
stanowczo przesadził i obdarzył nas takim oto anatomicznym potworkiem. Kilka
numerów później mocno się zrehabilitował, lecz dla mnie pewien niesmak
pozostał.
Wspomnieć
należy trzeba jeszcze o tym, że nie bez kozery ”WildC.A.T.S.” często
nazywane było tanią podróbką ”X-Men”. Coś w tym jest, ponieważ bez problemu
można doszukać się podobieństw między niektórymi herosami z obu grup. Czy
jednak należy robić z tego zarzut? Oczywiście można, tylko po co, skoro komiks
ten cierpi na znacznie poważniejsze wady, niż wtórność i kopiowanie własnych
pomysłów. Zapewniam jednak, że członkowie Dzikich Kotów z czasem zyskują
taki kawał charakteru, że trudno porównać ich z którymkolwiek mutantem.
Sympatycznym
dodatkiem do zeszytu są przypięte w środku dwie kartonowe karty przedstawiające
postacie Spartana i VooDooo. Oprócz tego i wspomnianego już wstępu, komiks
zawiera kilka reklam. Brakuje także modnego we wczesnym Image pin-upu, co mnie
akurat cieszy, gdyż jakość wykonania większości z nich wołała o pomstę.
Pierwszy numer
”WildC.A.T.S.” to zdecydowana uczta dla oczu, której zbyt mocno nie
psują okazyjne wpadki. Scenariuszowo, komiks jest właściwie o niczym i pod tym
względem średnio zachęca do dalszej lektury. Mimo wszystko zachęcam dać szansę
Kotom, ponieważ dzięki późniejszym scenariuszom Jamesa Robinsona, Alana Moore’a
i Joe Casey’a, marka stała się jednym z lepszych komiksów superhero dostępnych
na rynku. Niemniej premierowy zeszyt można ocenić jedynie na 3+/6 i to
tylko dzięki rysunkom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz