poniedziałek, 9 marca 2015

Z archiwum Image #12

Marka ”WildC.A.T.S.” stworzona przez Jima Lee to jeden z największych jego sukcesów. Przez osiemnaście lat swojego istnienia, czytelnicy mieli okazję zapoznać się z pięcioma seriami (noooo dobra, czwarty wolumin liczył tylko jeden numer), spora ilością miniserii i spin-offów. Chwaliłem się tym już nieraz, ale większość z tego wszystkiego już mam. W marce zakochałem się kompletnie nie dzięki dziś opisywanemu numerowi, lecz niezwykłemu runowi Joe Casey’a – tego samego, którego tak bardzo krytykuję za ”Sex”. To jednak nie były już czasy publikacji w Image Comics, więc wróćmy na właściwe tory i przyjrzyjmy się papierowemu debiutowi Dzikich Kotów.

Na początek trzeba napisać krótko – Jim Lee. To właśnie ten twórca jest osobą, która w 80% odpowiada za wygląd tego zeszytu. Już pierwszy rzut oka na okładkę pozwala stwierdzić, że były to czasy, gdy artysta ten był w zdecydowanie lepszej formie niż obecnie. Mimo to, uważam okładkę ”WildC.A.T.S. #1” za dość słabą, jak na tego artystę. Dużo dziwnych rzeczy dzieje się na rysunku, lecz dostrzec można je dopiero przy dłuższej obserwacji. Noga Zealot jakoś dziwnie złamana, coś niedobrego stało się z twarzą VooDoo, płaszcz Griftera żyje własnym życiem. A mimo to, koniec końców i tak się podoba, pomimo wszelkich wpadek. Magia Jima Lee działa. Po otwarciu komiksu, wita nas krótki wstęp autorstwa artysty, który pokrótce wyjaśnia nie tyle genezę powstania tytułu, co skrótowo opowiada o swojej chęci stworzenia czegoś autorskiego. Nie jest to porywający kawałek tekstu i już na dzień dobry można zacząć się obawiać o to, czy autor nudnawego wstępu da radę stworzyć ciekawą historię? Sprawdźmy zatem. 
WildC.A.T.S.” rozpoczyna się od sekwencji scen, w których widzimy skaczącą po czasie i miejscach tajemniczą kobietę. Dwie strony później ratuje ona od śmierci pewnego bezdomnego karła. Kilka lat później, Jacob Marlowe nadal lubi sypiać na ulicach, ale jest jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Będąc ostrzeżonym o tym, co czeka świat w najbliższym czasie, sfinansował grupę niedoświadczonych jeszcze herosów, działających pod kryptonimem WIldC.A.T.S. No a co się tak właściwie dzieje? Otóż na Ziemi ukrywają się przedstawiciele dwóch wrogich względem siebie ras – Kheranie oraz Daemonici. Walczą oni o dominację, a dziś ich uwagę przyciąga kobieta o pseudonimie VooDoo. Ta egzotyczna piękność posiada moce, które są niebezpieczne dla obu nacji i tylko WildC.A.T.S. mogą jej pomóc.

Jak większość pierwszych numerów serii, tak i ten nie służy niczemu innemu, by nakreślić zarys fabularny oraz przedstawić wszystkich najważniejszych bohaterów. To, o czym możecie nie wiedzieć, to fakt iż początkowo Jim Lee planował wypuścić jedynie trzyczęściową miniserię. I to niestety czuć, ponieważ od samego początku akcja gna na złamanie karku, odpuszczając sobie jakiekolwiek głębsze uzasadnienie wszystkiego. Najbardziej cierpią na tym sami główni bohaterowie, którzy po prostu przedstawieni są kiepsko. Z tych kilkunastu stron możemy dowiedzieć się jakie mają moce, a także to, że... każde z nich jest większym bufonem od poprzedniego. Chlubnym wyjątkiem jest jedynie Grifter, który chyba dlatego zdobył od razu tak duża popularność – potrafi rzucić żartem, jest stosunkowo wyluzowany, a przy tym zabójczo skuteczny. Nie można przy okazji zapomnieć o tych złych. W tym numerze są zarówno Kheranie jak i Daemonici. O tych pierwszych możemy powiedzieć tylko tyle że lubią miecze, a drudzy... siedzą i knują. Twórcy komiksu mają do opowiedzenia jakąś historię i wiem już, że z czasem zrobi się ona dość wielowątkowa. Jednakże premierowy zeszyt tego nie zwiastuje, a zamiast sprawnego zarysowania intrygi, mamy kolejne pojedynki.

Niestety, brak wyważenia historii jest największą wadą pierwszego numeru ”WildC.A.T.S.”. To w żadnym przypadku nie jest komiks wciągający fabułą, ponieważ tej jest jak na lekarstwo. Także i poszczególni bohaterowie nie budzą zbyt dużej sympatii. Jest jednak coś, co sprawia że komiks czyta się stosunkowo bez większych bólów i są to oczywiście rysunki Jima Lee.

Gdyby w latach 90-tych Jim Lee zilustrowałby instrukcję użycia młotka, sprzedaż tych narzędzi wzrosłaby gigantycznie. I nic dziwnego, pierwszy numer ”WildC.A.T.S.” to graficzny popis jego możliwości, który za wyjątkiem wspomnianej już okładki i jeszcze jednego kadru, cieszy oko niebywale. Nie można powiedzieć, by artystę dopadł syndrom wczesnego Image, ponieważ akurat on już wcześniej lubił rysować bardzo umięśnionych facetów i seksowne kobiety. Ale... no właśnie, jeden kadr to jednak przegięcie. Chodzi mi o pierwszą stronę, na której widać Zealot. Wygląda ona na nim tak:
Jest to przeróbka z Internetu, a nie zdjęcie ze środka komiksu, lecz nawet pomimo zmienionego tła wyraźnie widać tu w czym tkwi problem. Jim Lee tak bardzo chciał stworzyć najbardziej seksowną bohaterkę komiksową ever, że koniec końców stanowczo przesadził i obdarzył nas takim oto anatomicznym potworkiem. Kilka numerów później mocno się zrehabilitował, lecz dla mnie pewien niesmak pozostał.

Wspomnieć należy trzeba jeszcze o tym, że nie bez kozery ”WildC.A.T.S.” często nazywane było tanią podróbką ”X-Men”. Coś w tym jest, ponieważ bez problemu można doszukać się podobieństw między niektórymi herosami z obu grup. Czy jednak należy robić z tego zarzut? Oczywiście można, tylko po co, skoro komiks ten cierpi na znacznie poważniejsze wady, niż wtórność i kopiowanie własnych pomysłów. Zapewniam jednak, że członkowie Dzikich Kotów z czasem zyskują taki kawał charakteru, że trudno porównać ich z którymkolwiek mutantem.
Sympatycznym dodatkiem do zeszytu są przypięte w środku dwie kartonowe karty przedstawiające postacie Spartana i VooDooo. Oprócz tego i wspomnianego już wstępu, komiks zawiera kilka reklam. Brakuje także modnego we wczesnym Image pin-upu, co mnie akurat cieszy, gdyż jakość wykonania większości z nich wołała o pomstę.

Pierwszy numer ”WildC.A.T.S.” to zdecydowana uczta dla oczu, której zbyt mocno nie psują okazyjne wpadki. Scenariuszowo, komiks jest właściwie o niczym i pod tym względem średnio zachęca do dalszej lektury. Mimo wszystko zachęcam dać szansę Kotom, ponieważ dzięki późniejszym scenariuszom Jamesa Robinsona, Alana Moore’a i Joe Casey’a, marka stała się jednym z lepszych komiksów superhero dostępnych na rynku. Niemniej premierowy zeszyt można ocenić jedynie na 3+/6 i to tylko dzięki rysunkom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz