wtorek, 25 listopada 2014

Z archiwum Image #8

Witam w ósmej odsłonie "Z archiwum Image" - rubryki, która zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami zmienia nieco swoja formę. Od dziś bowiem będę brać na tapetę pierwsze numery klasycznych serii, które ukazywały się w początkowych latach istnienia wydawnictwa Image. Uznałem, że warto zacząć od komiksu, który ukazał się w lipcu 1994 i chociaż nie jest pozycją najwyższych lotów, to jednak trudno przejść obok niego obojętnie. Zapraszam do rozwinięcia.

Whilce Portacio był jednym z renegatów, którzy odeszli z wydawnictwa Marvel by założyć Image Comics. Artysta ten miał podobnie jak Jim Lee czy Todd McFarlane otworzyć własne studio, gdzie tworzyłby komiksy sygnowane własnym nazwiskiem. Image wystartowało w 1992 roku, lecz wśród wydawanych przez nie pozycji próżno było szukać czegokolwiek autorstwa Portacio. Tak było aż do 1994, gdy do sklepów trafił pierwszy numer ”Wetworks”. Ku zdziwieniu wielu czytelników, należał on do studia WildStorm. Dziś od razu dowiedzielibyśmy się dlaczego tak się stało. W czasach gdy Internet dopiero raczkował, o powodach nieobecności Portacio dowiedzieliśmy się dopiero wtedy, gdy kupiliśmy wyżej wspomniany komiks.

Wetworks #1” szykowany był na wielki hit WildStormu i dlatego wiele wysiłku włożono w jego jakość edytorską. Jak widzicie na zdjęciu poniżej, zeszyt ten przyozdobiony został przez Portacio w specjalną, składającą się aż z trzech plansz okładkę. No cóż, trudno się oszukiwać i piać nad nią – jest to typowa okładka komiksu z wczesnego okresu działalności Image Comics, tyle tylko że trzykrotnie szersza od innych. Widzimy na niej pięciu napakowanych do granic rozsądku facetów oraz jedną, półnagą kobietę. Oczywiście wszyscy uzbrojeni i groźni. Ponury, oczywisty standard tamtego okresu.
Jeśli jednak odwrócicie okładkę na drugą stronę, traficie na coś zupełnie niespodziewanego. Otóż ”Wetworks #1” posiada wstęp autorstwa samego Portacio, który wyjaśnia powód swojej nieobecności. Jest to przejmujący, a nawet wzruszający tekst, w którym artysta wspomina swoją zmarłą w wyniku nieuleczalnej choroby siostrę, a następnie dziękuje dziesiątkom ludzi, którzy okazali mu swoje wsparcie w czasie, gdy nie umiał się pozbierać. Musicie przyznać, że coś takiego na kartach komiksu nie jest codziennością. Artysta pozwolił każdemu czytelnikowi zanurzyć się w jego prywatnym życiu, chociaż złośliwi pewnie dorzucą tu swoje teorie o drugim dnie tego czynu. Dla mnie było to coś na tyle niezwykłego, że później trudno było mi ocenić trzeźwo zawartość ”Wetworks #1”.
Niestety, im dalej w las tym ciemniej. Gdy zacząłem wczytywać się w premierowy zeszyt serii autorstwa Portacio, zaczęły pojawiać się zgrzyty towarzyszące niemal każdemu komiksowi, który ukazywał się na początku istnienia studia WildStorm. Szybko też zlokalizowałem problem – współscenarzystą ”Wetworks #1” był Brandon Choi. O twórcy tym można napisać naprawdę wiele, ale na pewno nie to, że pisał solidne historie. Do dziś aktualna jest opinia mówiąca o tym, że scenarzysta ten zatrudnienie znalazł w WildStormie tylko dlatego, bo był dobrym kumplem Jima Lee. I tu znów na jaw wyszły jego największe grzeszki, a więc suche jak piasek na pustyni dialogi. Co moment pojawiają się tak lubiane przez Choia terminy wojskowe, a rzucane tu i ówdzie żarty na pewno nie śmieszą, lecz zwyczajnie żenują. Na szczęście, ”Wetworks #1” zawiera też te aspekty, dzięki którym postanowiłem czytać tę serię do samego końca i przypuszczam, że jest to efekt pracy Portacio.

Dziś opisywany komiks jest oczywiście zawiązaniem akcji i opowiada o grupie wojskowych dowodzonych przez znanego z Team7 Jacksona Dane. Podczas jednej z misji natrafiają oni na niezwykłe symbioty, które chwilę potem ratują im życie. Niestety, nie mogą oni się od nich oddzielić i od tego czasu ekipa Wetworks – polująca na wampiry i inne stworzenia nocy, zyskuje kolejną broń w walce ze swoimi wrogami. To co odróżnia ”Wetworks #1” od innego komiksu drużynowego pisanego przez Choia – a więc ”WildC.A.T.S.” – to fakt, że już od samego początku widać iż mamy do czynienia z drużyną, a nie zlepkiem denerwujących indywidualności tkwiących w swoim towarzystwie nie do końca wiadomo dlaczego. Dane i jego ekipa już od pierwszego numeru pokazują zgranie i dbanie o własne tyłki, nawet pomimo trochę sztucznie narzuconej wojskowej hierarchii. Wszystko jednak trzeba przesiać przez sito o nazwie ”wczesne Image”. Fabuła nieco się pozytywnie wyróżnia, ale tylko na tle innych komiksów z Image Comics. Gdy zestawicie ”Wetworks #1” z dowolnym numerem ”Batmana” czy ”Supermana” z tego okresu, ocena już nie wygląda dobrze. Może więc rysunki nieco ratują sytuację?
Nope. Pewnie nieraz już to wspominałem, ale jednak przypomnę że Whilce Portacio to jeden z tych artystów, których bardzo lubię. Pokazałem to przy okazji recenzji ”Non-Humans vol. 1”, chociaż zdarzyło mi się też go skrytykować, jak przy okazji ”Artifacts vol. 2”. Do dziś uważam jego prace przy wydawanych i w Polsce przygód X-Men za kawał cudownie narysowanego komiksu, a ponieważ powstawały one 2-3 lata przed startem ”Wetworks”, byłem przekonany, że na warstwie graficznej się nie zawiodę. Niestety, myliłem się. Znowu zadziałało wspomniane wyżej sitko, ponieważ część komiksu wyraźnie pokazuje, że Portacio chciał rysować to, co potrafi najlepiej, ale dostał jakby przykaz od góry, by całość jak najmocniej przypominała to, co wówczas publikowało Image Comics. Przykłady widzicie zarówno wyżej jak i niżej. Zdaję sobie sprawę z tego, że zdjęcia są mocno niewyraźne, ale chciałem zawrzeć na nich to, co uważam za wielki minus warstwy graficznej (powyżej) jak i momenty, gdzie widać tego Portacio, którego lubię (poniżej).
Co ciekawe, ”Wetworks #1” zawiera dodatki. Jest to siedmiostronicowy artykulik o powstającej w 1994 roku kreskówce ”WildC.A.T.S.”. Jest to o tyle bardziej interesujące, gdyż posiadam niemal wszystkie zeszyty pierwszej serii przygód Dzikich Kotów i nie znalazłem tam niczego podobnego. Dlaczego więc taki dodatek trafił do premierowej odsłony komiksu Whilce’a Portacio? Nie mam pojęcia. Na pewno jednak jest to odrobinę przyjemniejsze, niż z reguły paskudne pin-upy czy przedzieranie się przez dziesiątki reklam. O właśnie, skoro o tym mowa – komiks jest zwarty i liczy 22 strony historii, która w żadnym miejscu nie była przedzielona reklamami. Kolejny mały plus.
Dla mnie ”Wetworks #1” jest jednym z lepszych komiksów, które ukazały się na początku istnienia Image Comics, przynajmniej spośród tych należących do wspólnego uniwersum. Nie jest to w żadnym przypadku duże osiągnięcie, ale w zalewie ścierwa, któremu poświęcę niejedną z przyszłych odsłon cyklu, pozycja ta wyróżnia się na plus. Moja ocena to 3+/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz