Jeśli ktoś
z Was nie pamięta lub zupełnie nie zna tytułu „Artifacts”, spieszę z
wyjaśnieniami. Seria ta początkowo planowana była na trzynaście numerów i
opowiadała o uprowadzeniu przez tajemniczę Aphrodite IV Hope Pezzini – córki
posiadaczki Witchblade oraz Jackiego Estacado, a więc nosiciela The Darkness. W
poszukiwania dziewczynki angażują się także kolejni posiadacze któregoś z
trzynastu znanych artefaktów i antagonistka doskonale widzi, że z każdą chwilą
są oni coraz bliżej zlokalizowania miejsca jej pobytu. By zyskać nieco na
czasie, Aphrodite IV postanawia włączyć do konfliktu kogoś nie związanego z
mistycznymi artefaktami i przy pomocy oszustwa angażuje do walki członków Cyber
Force.
Podczas
lektury drugiego tomu „Artifacts” trudno nie odnieść wrażenia, że jest
on nieco wysilony. Twórcy tak mocno chcieli, albo wręcz dostali odgórne
polecenie, pokazać całość uniwersum Top Cow, że zdecydowano się wepchnąć do
komiksu nieco zapomnianą wówczas grupę Cyber Force. Problem z nią jest taki, że
od czasu wydzielenia świata stworzonego przez Marca Silvestriego od reszty
uniwersum Image, na grupę tę zupełnie nie było pomysłu. Ron Marz przez lata
konsekwentnie rozbudowywał mistyczną część Top Cow, natomiast ta bardziej
technologiczna, a więc reprezentowana przez Cyber Force oraz Hunter-Killer,
popadała w coraz większe zapomnienie. „Artifacts vol. 2” pokazuje
dobitnie, że nie stało się tak przypadkowo. Ripclaw i spółka pojawiają się w
komiksie, lecz ich rola sprowadza się do pokazowego łubudu. Od razu widać jak
mocno są oni oderwani od reszty uniwersum, a dodatkowo nawet Ronowi Marzowi nie
udaje się pokazać ich w taki sposób, by zainteresować czytelnika przygodami tej
grupy. nic dziwnego, że kilka lat później doczekali się całkowitego rebootu.
Przy okazji kompletnie nieudanego.
Drugi tom „Artifacts”
fabularnie jest wyraźnie słabszy od pierwszego. W zasadzie służy on tylko
rozstawieniu pionków na szachownicy przed ostateczną rozgrywką i stanowi
zapychacz, który dodatkowo otrzymał misję wyeksponowania bogactwa uniwersum Top
Cow. Mimo wszystko znajduje się w komiksie tym kilka scen wartych uwagi, jak
chociażby sprawnie zrealizowana demonstracja mocy Michaela Finnegana – moim
zdaniem jednego z najbardziej niedocenionych bohaterów uniwersum, ponieważ
wyraźnie zasługiwał on na większy projekt, niż taki, jakim była słabiutka
miniseria „Broken Trinity: Pandora’s Box”. Posiadacz nie jednego, ale aż
dwóch artefaktów to moim zdaniem solidny materiał na własną solową serię i Ron
Marz w „Artifacts vol. 2” tylko
utwierdził mnie w tym przekonaniu, ponieważ sceny z Finnem są jednymi z
najlepszych w tym komiksie.
Problematyczna
wydaje się bardzo warstwa graficzna drugiego tomu „Artifacts”. Każdy z
trzech początkowych tomów ilustruje inny artysta i w dzisiaj opisywanym tomie
odpowiedzialny za rysunki jest Whilce Portacio – jeden z założycieli
wydawnictwa Image, który ze względu na ciągłe problemy osobiste nigdy nie
osiągnął tyle, co inni buntownicy z Marvela. Znana jest historia jego choroby,
która sprawiła iż praktycznie na nowo uczył się rysować i w tomie tym bardzo
mocno to widać. Z jednej strony nie mogę nie zauważyć, że dla Portacio była to
najlepsza jakościowo praca od lat, natomiast z drugiej – wciąż nie jest to ten
Wilce, którego pamiętamy chociażby z wydanych lata temu komiksów od TM-Semica.
Jedno jest pewne, obok jego rysunków w tym tomie nie można przejść obojętnie i
odnoszę wrażenie, że większości z Was raczej nie przypadłyby one do gustu.
Podobnie jest z okładką komiksu, którą stworzył Phil Noto. Lubię prace tego
artysty, lecz tym razem zdecydowanie nie przekonał mnie on do siebie. Wystarczy
napisać, że każda z trzech kobiet, które widać na rysunku Noto obdarował
identyczną twarzą. Żeby jednak nie zwalać cała winę na niego – okładka jest też
fatalnie pokolorowana.
Miło mi że
wreszcie mogę napisać więcej o dodatkach, ponieważ jak to Top Cow ma w
zwyczaju, tak i w „Artifacts vol. 2”znaleźć ich można mnóstwo. Wszystko otwiera
zbiór krótkich notek o bohaterach występujących w serii. Jest tego aż
czternaście stron i miło mi, że opisy zawierają także bohaterów Cyber Force
oraz mniej znanych posiadaczy artefaktów. Następnie przechodzimy w galerię okładek
i tu znów miłe zaskoczenie, ponieważ pojawiły się w niej specjalne warianty
festiwalowe, a całość liczy aż dwadzieścia stron. Sądzicie że to koniec? Nigdy
w życiu. Dokładnie tyle samo miejsca co galeria zajmuje bonusowa historia „Top
Cow Holliday Special”, w której widzimy większość postaci z tego uniwersum.
Jest to całkiem przyjemna historyjka z przyzwoitymi rysunkami i jako dodatek
sprawdza się wyśmienicie. I wreszcie ostatnich siedem stron dodatków to
zapowiedź trzeciego tomu „Artifacts”, którego recenzją zajmę się może
nieco szybciej niż za dwa lata. Podsumowując, dodatków znalazło się łącznie 61
stron dodatków, co stanowi jedną trzecią całości tomu. To robi wrażenie.
Jaką więc
wystawić ocenę komiksowi, który nie powala ani fabuła ani też rysunkami, za to
jest skonstruowany tak, że jako fan jestem całkowicie usatysfakcjonowany
materiałami dodatkowymi? Za te ostatnie drugi tom „Artifacts” otrzymuje
ode mnie trójkę z plusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz