piątek, 14 marca 2014

Artifacts vol. 2 (Ron Marz/Whilce Portacio)

Tegoroczny marzec to dobry czas dla recenzji na blogu. Obiecałem sobie robić ich po trzy miesięcznie, tymczasem ta jest już czwarta, a wygląda na to, że w tym miesiącu będzie ich w sumie sześć. Nawet nie licząc wychodzących każdego miesiąca nowości, które mnie interesują, mam listę tytułów których recenzowanie zajmie mi naprawdę długi czas, więc każde jej skrócenie to dobra wiadomość. Dziś więc w ramach nadrabiania potężnych zaległości ponownie przenosimy się do uniwersum Top Cow, by nieco bliżej przyjrzeć się drugiemu tomowi „Artifacts” – komiksowi, którego recenzję pierwszej odsłony napisałem chyba... ze dwa lata temu, jeszcze na potrzeby mojej nieistniejącej już strony internetowej.

Jeśli ktoś z Was nie pamięta lub zupełnie nie zna tytułu „Artifacts”, spieszę z wyjaśnieniami. Seria ta początkowo planowana była na trzynaście numerów i opowiadała o uprowadzeniu przez tajemniczę Aphrodite IV Hope Pezzini – córki posiadaczki Witchblade oraz Jackiego Estacado, a więc nosiciela The Darkness. W poszukiwania dziewczynki angażują się także kolejni posiadacze któregoś z trzynastu znanych artefaktów i antagonistka doskonale widzi, że z każdą chwilą są oni coraz bliżej zlokalizowania miejsca jej pobytu. By zyskać nieco na czasie, Aphrodite IV postanawia włączyć do konfliktu kogoś nie związanego z mistycznymi artefaktami i przy pomocy oszustwa angażuje do walki członków Cyber Force.

Podczas lektury drugiego tomu „Artifacts” trudno nie odnieść wrażenia, że jest on nieco wysilony. Twórcy tak mocno chcieli, albo wręcz dostali odgórne polecenie, pokazać całość uniwersum Top Cow, że zdecydowano się wepchnąć do komiksu nieco zapomnianą wówczas grupę Cyber Force. Problem z nią jest taki, że od czasu wydzielenia świata stworzonego przez Marca Silvestriego od reszty uniwersum Image, na grupę tę zupełnie nie było pomysłu. Ron Marz przez lata konsekwentnie rozbudowywał mistyczną część Top Cow, natomiast ta bardziej technologiczna, a więc reprezentowana przez Cyber Force oraz Hunter-Killer, popadała w coraz większe zapomnienie. „Artifacts vol. 2” pokazuje dobitnie, że nie stało się tak przypadkowo. Ripclaw i spółka pojawiają się w komiksie, lecz ich rola sprowadza się do pokazowego łubudu. Od razu widać jak mocno są oni oderwani od reszty uniwersum, a dodatkowo nawet Ronowi Marzowi nie udaje się pokazać ich w taki sposób, by zainteresować czytelnika przygodami tej grupy. nic dziwnego, że kilka lat później doczekali się całkowitego rebootu. Przy okazji kompletnie nieudanego.

Drugi tom „Artifacts” fabularnie jest wyraźnie słabszy od pierwszego. W zasadzie służy on tylko rozstawieniu pionków na szachownicy przed ostateczną rozgrywką i stanowi zapychacz, który dodatkowo otrzymał misję wyeksponowania bogactwa uniwersum Top Cow. Mimo wszystko znajduje się w komiksie tym kilka scen wartych uwagi, jak chociażby sprawnie zrealizowana demonstracja mocy Michaela Finnegana – moim zdaniem jednego z najbardziej niedocenionych bohaterów uniwersum, ponieważ wyraźnie zasługiwał on na większy projekt, niż taki, jakim była słabiutka miniseria „Broken Trinity: Pandora’s Box”. Posiadacz nie jednego, ale aż dwóch artefaktów to moim zdaniem solidny materiał na własną solową serię i Ron Marz w  Artifacts vol. 2” tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu, ponieważ sceny z Finnem są jednymi z najlepszych w tym komiksie.

Problematyczna wydaje się bardzo warstwa graficzna drugiego tomu „Artifacts”. Każdy z trzech początkowych tomów ilustruje inny artysta i w dzisiaj opisywanym tomie odpowiedzialny za rysunki jest Whilce Portacio – jeden z założycieli wydawnictwa Image, który ze względu na ciągłe problemy osobiste nigdy nie osiągnął tyle, co inni buntownicy z Marvela. Znana jest historia jego choroby, która sprawiła iż praktycznie na nowo uczył się rysować i w tomie tym bardzo mocno to widać. Z jednej strony nie mogę nie zauważyć, że dla Portacio była to najlepsza jakościowo praca od lat, natomiast z drugiej – wciąż nie jest to ten Wilce, którego pamiętamy chociażby z wydanych lata temu komiksów od TM-Semica. Jedno jest pewne, obok jego rysunków w tym tomie nie można przejść obojętnie i odnoszę wrażenie, że większości z Was raczej nie przypadłyby one do gustu. Podobnie jest z okładką komiksu, którą stworzył Phil Noto. Lubię prace tego artysty, lecz tym razem zdecydowanie nie przekonał mnie on do siebie. Wystarczy napisać, że każda z trzech kobiet, które widać na rysunku Noto obdarował identyczną twarzą. Żeby jednak nie zwalać cała winę na niego – okładka jest też fatalnie pokolorowana.

Miło mi że wreszcie mogę napisać więcej o dodatkach, ponieważ jak to Top Cow ma w zwyczaju, tak i w „Artifacts vol. 2”znaleźć ich można mnóstwo. Wszystko otwiera zbiór krótkich notek o bohaterach występujących w serii. Jest tego aż czternaście stron i miło mi, że opisy zawierają także bohaterów Cyber Force oraz mniej znanych posiadaczy artefaktów. Następnie przechodzimy w galerię okładek i tu znów miłe zaskoczenie, ponieważ pojawiły się w niej specjalne warianty festiwalowe, a całość liczy aż dwadzieścia stron. Sądzicie że to koniec? Nigdy w życiu. Dokładnie tyle samo miejsca co galeria zajmuje bonusowa historia „Top Cow Holliday Special”, w której widzimy większość postaci z tego uniwersum. Jest to całkiem przyjemna historyjka z przyzwoitymi rysunkami i jako dodatek sprawdza się wyśmienicie. I wreszcie ostatnich siedem stron dodatków to zapowiedź trzeciego tomu „Artifacts”, którego recenzją zajmę się może nieco szybciej niż za dwa lata. Podsumowując, dodatków znalazło się łącznie 61 stron dodatków, co stanowi jedną trzecią całości tomu. To robi wrażenie.

Jaką więc wystawić ocenę komiksowi, który nie powala ani fabuła ani też rysunkami, za to jest skonstruowany tak, że jako fan jestem całkowicie usatysfakcjonowany materiałami dodatkowymi? Za te ostatnie drugi tom „Artifacts” otrzymuje ode mnie trójkę z plusem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz