wtorek, 25 lutego 2014

Haunt vol. 3 (Robert Kirkman/Greg Capullo)


Mnóstwo wody upłynęło w każdej możliwej rzece od czasu, gdy napisałem recenzje drugiego tomu cyklu „Haunt”. Zapowiadana jako ogromny hit seria autorstwa Todda McFarlane’a, Roberta Kirkmana, Ryana Otlley’a oraz Grega Capullo totalnie mnie rozczarowała, ponieważ jak żywo przypominała dokonania wydawnictwa Image z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Zbyt mocno zawierzyłem twórcom, ponieważ z góry zamówiłem trzy pierwsze tomy zbiorcze tej serii i dziś wreszcie dojdę do końca moich męczarni przy bodajże największym zawodzie, jaki w ostatnich latach spotkał mnie ze strony Image Comics.

Trzeci tom serii „Haunt” to dalszy ciąg radosnej rozpierduchy. Oprócz wątków zasygnalizowanych z poprzednich odsłonach, twórcy dokładają do fabuły jeszcze jeden element. Jest nim czerwony stwór o imieniu The Apparition, którego celem jest dorwanie tytułowego bohatera. Początkowo nie wiemy o nim zbyt wiele, lecz jego wygląd jasno sugeruje mocne powiązania z Hauntem. Dodatkowo powraca kilka znajomych twarzy, a całość skąpana jest tradycyjnie w krwistym kolorze. Jednym słowem, „Haunt” w całej okazałości. Niestety...

Jak już zasygnalizowałem w pierwszym akapicie tego tekstu, moim zdaniem „Haunt” cierpi na niezwykłą miałkość fabularną, która sprawia, że porównuję ten komiks do „dokonań” Image z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest to właśnie o tyle dziwne, ponieważ za scenariusz odpowiada sam Robert Kirkman, którego naprawdę ciężko jest posądzić o tworzenie kiepskich fabuł. Tymczasem trzeci „Haunta” powtarza błędy swoich poprzedników. Były nimi między innymi to, że czytelnik cały czas ma wrażenie, iż sceny z dialogami służą praktycznie tylko temu, by wypełnić miejsce pomiędzy kolejnymi siekaninami. Nieprzypadkowo używam właśnie tego słowa. „Pojedynki” sugerowałyby raczej coś w stylu superbohaterskich nawalanek. Tymczasem „Haunt” charakteryzuje się mnóstwem krwi, latającymi flakami i ogólnie dość sporą brutalnością. I wszystko to jest albo mocno przesadzone albo też kompletnie bez sensu. No bo jak inaczej wytłumaczyć scenę, w której jedna z postaci zostaje dźgnięta nożem, wylewa z siebie kałużę krwi, po czym wstaje, wyciąga z siebie ostrze i „lekko ranny” udał się w nieznanym kierunku. To tylko jedna ze scen, których czytanie sprawiło iż poczułem się delikatnie oszukany.

No właśnie, to bardzo dobre słowo opisujące moją przygodę z serią „Haunt”. Tak podczas lektury trzeciego tomu jak i dwóch poprzednich, czułem się zwyczajnie oszukany. Seria zapowiadana była jako hit i nim też się stała, ale tylko pod względem sprzedaży. Podobnie jak wielu innych czytelników, tak i ja oczekiwałem po takim zestawie twórców komiksu może nie wybitnego, ale przynajmniej będącego o czymś. Tymczasem Kirkman i McFarlane ewidentnie się ze sobą nie dograli. Mnogość wątków aż prosiła się o rozwinięcie każdego z nich i jestem pewien, że twórca takich serii jak „The Walking Dead” czy „Invincible” bez kłopotu by sobie z tym poradził. Wydaje mi się, że Kirkman był pod dość mocnym dyktandem Todda McFarlane, skądinąd twórcy postaci Haunta i niejako zmuszony został do pewnych rozwiązań fabularnych, które sprowadzały się zazwyczaj do łubudu. Tak jak w tym tomie potraktowano wątek kobiety o imieniu Alegria. Nie chcę tu zbyt mocno spolerować, ale jej zakończenie kończy również część komiksu poświęconą The Apparition i robi to w taki sposób, że czytelnik pozostaje ze spora ilością pytań. Jak zrobiła to co zrobiła? Czemu to zadziałało? To tylko przykładowe dwa z nich.

Chciałbym napisać, że jedynym plusem tego komiksu są rysunki Grega Capullo. Niestety, nawet on nie spisał się najlepiej. Owszem, poziom jego ilustracji jest o kilka poziomów wyższy niż warstwy fabularnej, lecz w porównaniu z jego pracami przy „Spawnie” czy obecnie nad przygodami Batmana, różnica na minus jest łatwo dostrzegalna. „Haunt” od początku ukazywał się ze sporymi opóźnieniami i zastąpienie Ryana Ottley’a właśnie Gregiem Capullo miało to zmienić. Poślizgów faktycznie już nie było, lecz widać po poszczególnych stronnicach, że artysta ten spieszył się tworząc kolejne plansze i nie ukrył tego nawet Todd McFarlane, zajmujący się gdzieniegdzie nakładaniem tuszu. Ale... nawet pomimo tego mojego narzekania, rysunki Grega Capullo i tak nieco podwyższa końcową ocenę trzeciego tomu serii „Haunt”.

O dziwo w tym komiksie pojawiły się dodatki, których w dwóch poprzednich próżno było szukać. Nie napalajcie się jednak zbytnio, ponieważ ich ilość to raptem trzy strony alternatywnych okładek. Z czego w zasadzie żadna nie jest w żaden sposób zachwycająca do tego, by wydać ekstra pieniądze na jej zdobycie.

Trzeci tom serii „Haunt” ostatecznie kończy moją przygodę z tym komiksem, pomimo opublikowania jeszcze czwartej odsłony. Dzieło duetu Kirkman & McFarlane jest zwyczajnie słabe i o ile dwie dekady temu prawdopodobnie byłby to znacznie większy hit wydawniczy, dziś „Haunta” należy potraktować jako ciekawostkę. I to taką, której z całą pewnością nie powinno się kupować. Image Comics ma w swojej ofercie wiele duże lepszych komiksów. 2/6

1 komentarz:

  1. Ta ocena wystawiona przez Ciebie, czyli 2/6 to bardziej za sentyment do postaci/twórców a może za rysunki ?

    Sprzedał byś te zbiorcze w najbliższym czasie, jeśli oceniasz ich zakup za stratę pieniędzy?

    OdpowiedzUsuń