Rick, Glenn
oraz Michonne są uwięzieni w malowniczym Woodbury, które jawiło się początkowo
jako azyl w świecie opanowanym przez zombie, a okazało się miejscem jeszcze
bardziej niebezpiecznym. Torturowani przez szalonego Gubernatora robią wszystko
by przeżyć i ujść z życiem. Pomoc przyjdzie z dość niespodziewanego miejsca i
nie każdy ujdzie z życiem, ale do tego akurat scenarzysta zdążył nas już
przyzwyczaić. Tymczasem na terenie więzienia reszta grupy zaczyna uważać Ricka
za zmarłego, co jest powodem kolejnych spięć w jej szeregach.
Ten tom „The
Walking Dead” ma za zadanie po raz kolejny zszokować czytelnika. Przynajmniej
jego pierwsza połowa, która rozgrywa się w Woodbury. Nie chcę wchodzić tu w
szczegóły, by nie zdradzić spoilerów, ale o ile pierwsze spotkanie Gubernatora
z Michonne było bardzo brutalne, to kolejne sprawiło, że tamto wyglądało bardzo
niewinnie. Szczerze przyznaję się do tego, że przeglądając wspomnianą właśnie
scenę pierwszy raz, zrobiło mi się po prostu niesmacznie, ponieważ wydaje mi
się, że Kirkman poszedł zdecydowanie za daleko. Rozumiem intencje scenarzysty,
który chce pokazać jak codzienne funkcjonowanie w świecie opanowanym przez żywe
trupy zmienia człowieka w kogoś znacznie bardziej brutalnego i bezwzględnego,
lecz osobiście uważam, że znacznie lepiej pokazały to tomy 9-10, które za jakiś
czas także zrecenzuję. Ba, lepiej wypadło to nawet pod koniec „Sorrowful
Life”, ale znów nie pokuszę się o spoilery.
Trochę nie
przekonał mnie zabieg scenarzysty, który ułatwi Lori zbliżający się poród.
Teoretycznie „przypadkiem” do regularnej obsady komiksu dostaje się lekarka.
Jakby to ujął pewien spec od rosyjskich mgieł: przypadek? Nie sądzę ;)
Na
szczęście druga połowa „Sorrowful Life” to powrót do tego, co od
początku stanowiło siłę serii. chociaż cień dowódcy Woodbury cały czas wisi nad
obsadą komiksu, to jednak scenarzysta powraca do wątków
psychologiczno-socjologicznych i robi to w przyzwoity sposób. Mieszkańcy
więzienia znów dostają nieco więcej miejsca i dostajemy szansę obejrzenia ich
rozwoju. Takie chwilowe wyhamowanie akcji jest dość typowym zjawiskiem w „The
Walking Dead” i pokuszę się o stwierdzenie, że tym razem było jak
najbardziej potrzebne. Nagły i mocny zryw tempa opowiadania historii było chyba
tym, co nieco odrzuciło mnie od poprzedniego tomu, a chwilowe chociaż odejście
od tego sprawiło, że szósta odsłona cyklu zdecydowanie bardziej mnie do siebie
przekonała. Chociaż nie był to jedyny jej plus.
Pojawiają
się nawet wątki humorystyczne, czego dotąd brakowało w „The Walking Dead”.
Zaznaczyć jednak trzeba, że nie ma go zbyt dużo i jest jak najbardziej zasadny
do sytuacji bohaterów komiksu w tym tomie. Jest to tylko jedno czy
dwustronicowy dodatek do jednego z rozdziałów, ale jakoś zapadł mi mocniej w
pamięć. Za ten miły akcent mały plus.
Chciałbym
napisać że Charlie Adlard rysuje jak zwykle. Nie jest to jednak prawda,
ponieważ odniosłem wrażenie iż ten tom zdecydowanie bardziej mu się udał. Pokuszę
się o stwierdzenie, że rysownik ten znacznie lepiej odnajduje się właśnie w
tych scenach, które mnie obrzydzały. To, że były tak dosłowne, brutalne i wręcz
odpychające, to w sporej mierze właśnie zasługa rysownika i przyznaję mu za to
dodatkowy plusik.
Oczywiście tak
samo jak w przypadku poprzednich tomów, tak i ten nie posiada żadnych dodatków.
Przyznaję się szczerze, że nie wiem jak wygląda dostępność tego tomu w Polsce,
ale jeśli jest możliwy do kupienia, to jego cena okładkowa wynosi 43zł, a sam
komiks wydano w dobrym i niedrogim stylu.
„Sorrowful
Life” zdecydowanie spodobał mi się bardziej od poprzedniego tomu. Dlatego
też końcowa ocena wyniesie 4.5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz