Plan trzech
recenzji na styczeń został wykonany, czas rozpocząć realizację założenia
kolejnych trzech na luty. Rozpocznę więc od tej samej serii, od której
rozpocząłem cykl recenzji na ten rok. Jak możecie sprawdzić TUTAJ, pierwszy tom
„The Manhattan Projects” oceniłem maksymalnie. Czy kolejny dorównał
swojemu poprzednikowi? Śmiem twierdzić że tak, ale wcale nie oznacza to, że
końcowa ocena będzie identyczna.
Na początku
przypomnę może jeszcze o czym jest seria tworzona przez Jonathana Hickmana.
Otóż opowiada ona alternatywną historię Stanów Zjednoczonych, a tytułowe
„Projekty Manhattan” skupiają największe umysły ówczesnego świata i ich
badania. Nie są to jednak prace nad bombą atomową, a raczej nad podróżami
między planetami, wymiarami, poznawanie obcych raz oraz przejmowanie ich
technologii, ale to nie wszystko. Potwierdza to właśnie drugi tom, który nie
tylko kontynuuje zapoczątkowane wcześniej wątki, ale także dokłada kolejne i
chociaż nie jest jedną, zwartą historią, wciąż czyta się świetnie.
Dlatego też
postanowiłem nie opisywać drugiego tomu „The Manhattan Projects” jako
jednego komiksu i skupić się na poszczególnych jej rozdziałach. Tom otwiera
historia Helmuta Grottrupa, który w serii jest specem od rakiet z wypaloną
swastyką na głowie. Rozdział ten opowiada nam jak do tego doszło, przy okazji
wyjaśniając nieco jego skomplikowaną relację z Wernherem von Braunem. Jest to
moim zdaniem najsłabsza część tego zbioru. Prowadzona w niespiesznym tempie
niczym nie zaskakuje, może poza widokiem radzieckiego odpowiednika „Projektów
Manhattan”. Nie oznacza to jednak, że jest to historia zła. Po prostu lektura
pierwszego tomu, a także kolejnych rozdziałów recenzowanego dziś, daje wrażenie
że w tym przypadku Hickman zbytnio się nie postarał.
Na
szczęście dalej jest już tylko lepiej. kolejne trzy rozdziały to już historia
właściwa, której tytuł nosi także całość tego zbioru. I tu znów scenarzysta
zaskakuje, tempo zdecydowanie przyspiesza i wracamy do tego, co zaserwowano nam
w pierwszym tomie serii „The Manhattan Projects”. Przede wszystkim
rodzaj zagrożenia, z którym zmierzyć muszę się bohaterowie komiksu jest już
ogromnym plusem. Od początku bowiem wiadomo było, że postać która będzie
odpowiedzialna za bałagan w „They Rule”, w swojej nietypowej roli nie pojawiła
się przypadkowo. Mowa oczywiście o Franklinie Delano Roosevelcie w roli
sztucznej, aczkolwiek bardzo charakternej inteligencji. Scenarzysta dodał do
obsady nowe postacie (Gagarin i Łajka) i ponownie zaszokował. Powtórzone
zostały wszystkie zalety pierwszego tomu, a więc zabawa konwencją, wymyślanie
coraz to większych absurdów i ubieranie ich w taki sposób, by czytelnik nie
tylko przyjął je jako coś oczywistego, ale jeszcze by tym bardziej mu się to
podobało. Ponadto całość nie narzuca się odbiorcy, nachalnie próbując być
bardziej inteligentną niż jest w rzeczywistości. Chociaż niemal całość obsady
komiksu to piekielnie uzdolnieni naukowcy, drugi tom „The Manhattan Projects”
nie poraża niezrozumiałymi zwrotami, które mogą odrzucić. Każdy z bohaterów
jest przy tym wyrazisty oraz wiarygodny, a jego intencje logiczne. Za jednym
wyjątkiem.
Jest nim
oczywiście Oppenheimer, któremu poświęcony jest ostatni rozdział drugiego tomu
„The Manhattan Projects”. I chociaż podobnie jak w przypadku historii
otwierającej zbiór tempo wyraźnie siada, nie przeszkadzało mi to w niczym.
Postać ta od samego początku serii jest jedną z najbardziej wyrazistych i
interesujących, chociaż zdecydowanie nie jest on jednym z tych dobrych. Podróż
w głąb jego szalonego umysłu zaskakuje praktycznie wraz z każdą kolejną stroną.
Dopiero teraz dochodzi do nas z jak wielkim psychopatą mamy do czynienia i
wydaje mi się że nie przesadzę, gdy nazwę go jednym z najlepiej wykreowanych
villainów jakich znam. Rozdział ten gościnnie zilustrował Ryan Browne, który dysponuje bardzo podobnym stylem do Nicka Pitarry. Na tyle, że jak widzicie w komentarzach - pomyliłem ich obu. Wobec pana Browna nie mam żadnych zastrzeżeń.
Oprócz wspomnianej historii o Oppenheimerze, całość
drugiego tomu „The Manhattan Projects” zilustrowana została przez Nicka
Pitarrę. Moja opinia o nim nie zmieniła się od ostatniego razu. Wciąż jest to
rysownik niekonwencjonalny, lecz zarazem idealnie pasujący do zwariowanego
komiksu, jakim niewątpliwie jest dzieło Jonathana Hickmana. Osobne zdanie
pochwał należy się dla Jordiego Bellaire – kolorysty komiksu, który chociaż
używał dość skromnej palety barw, fenomenalnie wywiązał się ze swojego zadania.
Już same kolory podpowiadają nam czego możemy spodziewać się po określonych
bohaterach komiksu i wbrew pozorom, nie tylko w żaden sposób nie psuje to jego
odbioru, ale także idealnie pasuje do bardzo szczegółowych prac Pitarry.
Podobnie jak
w przypadku pierwszego tomu, tak i drugi niestety nie zawiera żadnych dodatków.
Nie zmienia to jednak końcowej oceny komiksu, który uważam za jedynie odrobinę
gorszy od świetnego debiutu. Dlatego też wystawiam piątkę z dużym plusem.
"Całość drugiego tomu „The Manhattan Projects” zilustrowana została przez Nicka Pitarrę."
OdpowiedzUsuńNo niezupełnie. 10 numer zilustrował Ryan Browne.
Racja, już poprawiam
Usuń