Mnóstwo
wody upłynęło w każdej możliwej rzece od czasu, gdy napisałem recenzje drugiego
tomu cyklu „Haunt”. Zapowiadana jako ogromny hit seria autorstwa Todda
McFarlane’a, Roberta Kirkmana, Ryana Otlley’a oraz Grega Capullo totalnie mnie
rozczarowała, ponieważ jak żywo przypominała dokonania wydawnictwa Image z lat
dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Zbyt mocno zawierzyłem twórcom,
ponieważ z góry zamówiłem trzy pierwsze tomy zbiorcze tej serii i dziś wreszcie
dojdę do końca moich męczarni przy bodajże największym zawodzie, jaki w
ostatnich latach spotkał mnie ze strony Image Comics.
Trzeci tom
serii „Haunt” to dalszy ciąg radosnej rozpierduchy. Oprócz wątków
zasygnalizowanych z poprzednich odsłonach, twórcy dokładają do fabuły jeszcze
jeden element. Jest nim czerwony stwór o imieniu The Apparition, którego celem
jest dorwanie tytułowego bohatera. Początkowo nie wiemy o nim zbyt wiele, lecz
jego wygląd jasno sugeruje mocne powiązania z Hauntem. Dodatkowo powraca kilka
znajomych twarzy, a całość skąpana jest tradycyjnie w krwistym kolorze. Jednym
słowem, „Haunt” w całej okazałości. Niestety...
Jak już
zasygnalizowałem w pierwszym akapicie tego tekstu, moim zdaniem „Haunt”
cierpi na niezwykłą miałkość fabularną, która sprawia, że porównuję ten komiks
do „dokonań” Image z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest to
właśnie o tyle dziwne, ponieważ za scenariusz odpowiada sam Robert Kirkman,
którego naprawdę ciężko jest posądzić o tworzenie kiepskich fabuł. Tymczasem
trzeci „Haunta” powtarza błędy swoich poprzedników. Były nimi między
innymi to, że czytelnik cały czas ma wrażenie, iż sceny z dialogami służą
praktycznie tylko temu, by wypełnić miejsce pomiędzy kolejnymi siekaninami.
Nieprzypadkowo używam właśnie tego słowa. „Pojedynki” sugerowałyby raczej coś w
stylu superbohaterskich nawalanek. Tymczasem „Haunt” charakteryzuje się
mnóstwem krwi, latającymi flakami i ogólnie dość sporą brutalnością. I wszystko
to jest albo mocno przesadzone albo też kompletnie bez sensu. No bo jak inaczej
wytłumaczyć scenę, w której jedna z postaci zostaje dźgnięta nożem, wylewa z
siebie kałużę krwi, po czym wstaje, wyciąga z siebie ostrze i „lekko ranny”
udał się w nieznanym kierunku. To tylko jedna ze scen, których czytanie
sprawiło iż poczułem się delikatnie oszukany.
No właśnie,
to bardzo dobre słowo opisujące moją przygodę z serią „Haunt”. Tak
podczas lektury trzeciego tomu jak i dwóch poprzednich, czułem się zwyczajnie
oszukany. Seria zapowiadana była jako hit i nim też się stała, ale tylko pod
względem sprzedaży. Podobnie jak wielu innych czytelników, tak i ja oczekiwałem
po takim zestawie twórców komiksu może nie wybitnego, ale przynajmniej będącego
o czymś. Tymczasem Kirkman i McFarlane ewidentnie się ze sobą nie dograli. Mnogość
wątków aż prosiła się o rozwinięcie każdego z nich i jestem pewien, że twórca
takich serii jak „The Walking Dead” czy „Invincible” bez kłopotu
by sobie z tym poradził. Wydaje mi się, że Kirkman był pod dość mocnym
dyktandem Todda McFarlane, skądinąd twórcy postaci Haunta i niejako zmuszony
został do pewnych rozwiązań fabularnych, które sprowadzały się zazwyczaj do
łubudu. Tak jak w tym tomie potraktowano wątek kobiety o imieniu Alegria. Nie
chcę tu zbyt mocno spolerować, ale jej zakończenie kończy również część komiksu
poświęconą The Apparition i robi to w taki sposób, że czytelnik pozostaje ze
spora ilością pytań. Jak zrobiła to co zrobiła? Czemu to zadziałało? To tylko
przykładowe dwa z nich.
Chciałbym napisać,
że jedynym plusem tego komiksu są rysunki Grega Capullo. Niestety, nawet on nie
spisał się najlepiej. Owszem, poziom jego ilustracji jest o kilka poziomów
wyższy niż warstwy fabularnej, lecz w porównaniu z jego pracami przy „Spawnie”
czy obecnie nad przygodami Batmana, różnica na minus jest łatwo dostrzegalna. „Haunt”
od początku ukazywał się ze sporymi opóźnieniami i zastąpienie Ryana Ottley’a
właśnie Gregiem Capullo miało to zmienić. Poślizgów faktycznie już nie było,
lecz widać po poszczególnych stronnicach, że artysta ten spieszył się tworząc
kolejne plansze i nie ukrył tego nawet Todd McFarlane, zajmujący się gdzieniegdzie
nakładaniem tuszu. Ale... nawet pomimo tego mojego narzekania, rysunki Grega
Capullo i tak nieco podwyższa końcową ocenę trzeciego tomu serii „Haunt”.
O dziwo w
tym komiksie pojawiły się dodatki, których w dwóch poprzednich próżno było
szukać. Nie napalajcie się jednak zbytnio, ponieważ ich ilość to raptem trzy
strony alternatywnych okładek. Z czego w zasadzie żadna nie jest w żaden sposób
zachwycająca do tego, by wydać ekstra pieniądze na jej zdobycie.
Trzeci tom serii
„Haunt” ostatecznie kończy moją przygodę z tym komiksem, pomimo
opublikowania jeszcze czwartej odsłony. Dzieło duetu Kirkman & McFarlane
jest zwyczajnie słabe i o ile dwie dekady temu prawdopodobnie byłby to znacznie
większy hit wydawniczy, dziś „Haunta” należy potraktować jako
ciekawostkę. I to taką, której z całą pewnością nie powinno się kupować. Image Comics
ma w swojej ofercie wiele duże lepszych komiksów. 2/6
Ta ocena wystawiona przez Ciebie, czyli 2/6 to bardziej za sentyment do postaci/twórców a może za rysunki ?
OdpowiedzUsuńSprzedał byś te zbiorcze w najbliższym czasie, jeśli oceniasz ich zakup za stratę pieniędzy?