sobota, 6 czerwca 2015

Felieton: Rob Liefeld w nieco innym świetle

Rob Liefeld to człowiek legenda. Czy to zdanie można uznać za prawdziwe? Myślę że jak najbardziej, wszak legendy niekoniecznie muszą być wypełnione postaciami pozytywnymi. Twórca znany bardziej pod pseudonimem ”najgorszy rysownik świata” to dla wielu osób postać właściwie jednoznaczna i stanowi komiksowy synonim bycia mającym o sobie wielkie mniemanie, ale koniec końców i tak jedynie nieudacznikiem. Patrząc na to, co udało mu się osiągnąć od 1992 roku, trudno się z tym nie zgodzić. Jednakże felieton ten pisany jest pod wpływem jednego z niedawno udzielonych przez Liefelda wywiadów i chociaż w żaden sposób nie będę się starał zachęcać Was do sięgnięcia po jego zapowiedziane komiksy, to jednak chciałbym abyśmy spojrzeli na człowieka tego z nieco innego punktu widzenia.
Patrząc na to co Liefeld wyczyniał przez ostatnich kilka lat, można zaryzykować stwierdzenie że lubi huk. Z hukiem bowiem zdążył wylecieć z Marvela, następnie z DC, zakończyć krótki żywot serii ”Infinite”, zrestartować studio Extreme i zakończyć ten eksperyment zawieszając 3 z 5 serii, które w wyniku tego eksperymentu się pojawiły. Takim swoistym symbolem ”upadku” Liefelda był fakt, że świetnie zarabiająca supergwiazda, jaką był jeszcze dwie dekady temu, dziś aby wydać komiks musiał przeprowadzić zbiórkę pieniędzy na Kickstarterze. Widząc zapowiedź ruszenia prac nad kolejnym woluminem ”Brigade” czy zapowiedzi następnego restartu marki ”Bloodstrike” człowiek jednak zastanawia się: dlaczego? Po co Liefeld po raz kolejny ładuje się w tytuły, które jak pokazały jeszcze nie tak odległe czasy, właściwie nikogo już nie interesują? Odpowiedź być może kryje się w tym, za co Liefelda szanuję. I przyznaję się do tego bez bicia.

Patrząc na to, co wyczyniają obecnie najwięksi wydawcy, można zauważyć jeden powtarzający się czynnik. Wielu wspaniałych scenarzystów i rysowników pracuje obecnie dla Marvela oraz DC, ale wydaje mi się, że właściwie ze świecą szukać można wśród nich takich, którzy naprawdę kochają to co robią. Znacznie łatwiej odnaleźć prawdziwych i szczerych zapaleńców wśród autorów stawiających na własne projekty, a jak wszyscy wiemy, najwięcej takich obecnie znajduje się w Image Comics. Lecz nawet tutaj próżno szukać osób, które nie zrażają się porażkami. Czy ktoś z centrali Image w ogóle przejął się tym, że pomimo wielkich oczekiwań fanów, projekt ”Image United” zdechł? Nie, bo w tym czasie wszyscy byli zajęci kłótniami. Czy Robert Kirkman dążył do tego, by mimo wszystko dokończyć wspomniane już ”Infinite”? Nie. Czy Jim McCann robi co w jego mocy by ”Mind the Gap” wróciło na sklepowe półki? Nie wydaje mi się. Czy Mark Millar kiedykolwiek ugnie się pod skierowaną przeciwko niemu krytyką i przestanie pisać scenariusze do filmów zakamuflowane pod postacią komiksu? Jego stan konta zupełnie odradza mu takie działania. Tymczasem Rob Liefeld wydaje się zupełnie nie przejmować kolejnymi klęskami i ponownie liczy na to, że tym razem bracia Stone przebiją się do świadomości szerszego grona odbiorców. Czy ma ku temu powody? Właściwie nie i jedyne czym można tłumaczyć ten ruch i przy tym nie być wredny (”nie stać go na wymyślenie czegoś nowego”), to stwierdzenie że Liefeld po prostu kocha postacie, które stworzył ponad dwie dekady temu. I niezwykle cieszy go możliwość pracy nad nimi, a sens istnienia kolejnych odsłon wymienionych serii sprowadziłbym do prostego zdania.

One są przede wszystkim od Liefelda dla Liefelda.

Trudno doszukać się większego sensu tworzenia kolejnej serii "Bloodstrike", zwłaszcza przypominając sobie wyniki sprzedaży poprzedniej, nie tak dawno zakończonej. To, że seria ta rysowana będzie przez Liefelda także nie jest długotrwałym magnesem na czytelników. Okładkowa cena 3,99$ także każe poważnie się zastanowić czy nie istnieje milion lepszych powodów na wydanie pieniędzy. Jak inaczej wytłumaczyć więc przyszły powrót Cabbota Stone'a na sklepowe półki, jeśli nie tym, że Liefeld po prostu znów dobrze się bawi i przy okazji liczy, że ktoś oprócz niego może mieć podobnie. Chyba wszyscy wiemy, że tworzenie do szuflady to nie to samo co obejrzenie własnego dzieła na papierze, a skoro Liefeld ma środki (i to, nomen omen, nie własne a od ludzi) i możliwości - wszak Eric Stephenson zaistniał w Image dzięki twórcy studia Extreme i chyba nigdy nie odmówi mu wydania czegokolwiek - to dlaczego miałby nie spróbować? Bo krytyka? Proszę Was, ten facet właściwie bez przerwy jest negatywnie recenzowany przez ostatnie dwie dekady. Naprawdę sądzicie że się tym przejmuje?

Prawdę powiedziawszy nie umiem wyobrazić sobie Jima Valentino zbierającego teraz pieniądze na Kickstarterze by wznowić wydawanie ”ShadowHawka”. Albo Marca Silvestriego próbującego w ten sposób przeprowadzić restart ”The Darkness”. Patrząc na ruchy dokonywane przez Todda McFarlane i Erika Larsena, dokładnie patrzą oni na słupki sprzedaży i opinie czytelników oraz recenzentów. Rob Liefeld zdaje się kompletnie tym nie przejmować. Jeśli w swoim domowym zaciszu wpadnie on na w swoim mniemaniu świetny pomysł dotyczący postaci Battlestone’a – bach! No i mamy nową serię ”Brigade”. Dla faceta nie jest ważne to jak czytelnicy to przyjmą, ani czy w ogóle to zrobią. Jestem całkiem pewien, że gdy opinia publiczna zje jego najnowsze komiksy, nie będzie to dla Liefelda wielkim problemem. Sądzę, że dla niego najważniejszy jest fakt, że coś tworzy i wkrótce to wyda. Taki właściwie niespotykany w dzisiejszych czasach czysty fun z robienia własnych, autorskich komiksów. Nadinterpretuję? Być może, jednakże model wydawniczy Image Comics zmusza niejako twórców do dbania o możliwie najwyższą jakość ich produktu. Liefeld stoi niejako obok tego wszystkiego, bardzo wyraźnie nie przejmując się wieloma rzeczami. Tak jak najzwyczajniej w świecie nie cierpię komiksów tego twórcy i uważam je za szkaradnie narysowane i w znakomitej większości po prostu kretyńskie historie, tak mimo wszystko chciałbym, aby na świecie pojawiło się kilku takich świrów jak on. Takich, którzy będą chcieli robić komiksy nie pod publiczkę lub dla możliwie jak największego zarobku. Bo po tych wszystkich latach najzwyczajniej w świecie nie uwierzę w to, że Liefeld nadal liczy na ogromny splendor oraz szczyty list sprzedaży absolutnie każdego miesiąca. Mimo wszystko to nie jest głupi gość. Tyle tylko z tą różnicą, że liczę na to, iż jeśli tacy jak Liefeld się pojawią, to dorzucą oni do swojego dorobku chociaż jeden dobry komiks. Albo chociaż będą potrafili rysować ;)
I na sam koniec chciałbym Wam jeszcze coś przypomnieć. Jeśli jesteście fanami Image Comics, zresztą podobnie jak ja, to po prostu musicie pamiętać o tym, że to nie kto inny jak Rob Liefeld jest tą osobą, która w 1991 roku zebrała grupę gwiazdorów ówczesnego Marvela i nakłonił ich do upomnienia się o prawa autorskie. Bez tego być może nigdy nie odeszliby i nie założyli wydawnictwo Image, a my nie moglibyśmy dziś zrywać boków ze śmiechu przy 3/4 zawartości rankingu ”50 najgorszych rysunków Roba Liefelda”. Mój cichy faworyt spośród nich widoczny jest powyżej :)

2 komentarze:

  1. To chyba gość o którym najczęściej są tu niusy i artykuły.
    Może by tak zmiana nazwy na robliefeldcomicsjournal.blogspot.com? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba przesadzasz :) Sprawdziłem to i Rob Liefeld jest wspomniany w 12 newsach/artykułach, natomiast taki Mark Millar, Jonathan Hickman oraz Stjepan Sejic w 13, Rick Remender w 16, John Layman czy Fiona Staples w 17, Brian K. Vaughan w 20, Todd McFarlane w 23, a absolutnym rekordzistą jest Robert Kirkman - 58

      Usuń