sobota, 13 czerwca 2015

Nie tylko komiks #20

Założyciele wydawnictwa Image Comics zawsze cechowali się sporymi ambicjami. Nie tylko chcieli stworzyć zupełnie nową jakość w komiksach, co w pewnym sensie im się udało, lecz raczej nie do końca tak jakby chcieli. Ich plan sięgał wyjście po za to jedno medium. Gdy tylko takie tytuły jak ”Spawn” , ”Savage Dragon” czy ”WildC.A.T.S.” osiągały spodziewany sukces, pojawiały się gry karciane, komputerowe czy figurki. Dość naturalnym krokiem było też skierowanie swoich oczu na kina czy telewizję, a jak już wiecie chociażby z poprzednich odsłon ”Nie tylko komiks”, trochę tych planów zrealizowano. Począwszy od dnia dzisiejszego, przez kilka następnych wydań tej rubryki, przyglądać będę się serialom animowanym, które nie odniosły takiego sukcesu jak ”Todd McFarlane’s Spawn”. Na pierwszy ogień pójdą Dzikie Koty Jima Lee.

Animowana wersja przygód ”WildC.A.T.S.” pojawiła się w październiku 1994 roku na kanale CBS. Weszła w skład cyklu ”Action Zone”, a więc bloku animacji skierowanych raczej dla nastoletnich chłopców. Serial ten utrzymał się na wizji przez ledwie jeden sezon, zaliczając w tym czasie trzynaście epizodów, zaś kasacja produkcji zbiegła się z decyzją władz stacji CBS o zawieszeniu emisji całego bloku. Z pogromu cało wyszły tylko przygody Wojowniczych Żółwi Ninja, obecne na antenie jeszcze przez dwa lata. Na decyzję tę złożyła się przede wszystkim słabiutka oglądalność ”Action Zone”, co po moich doświadczeniach z animowanymi ”WildC.A.T.S.” niezbyt mocno dziwi.

Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, komiksowa wersja przygód tej grupy to nie jest najlepszy materiał do ekranizacji pod postacią kreskówki dla młodszego odbiorcy. Pomijając miałką dość formę pierwszego woluminu, wielowątkowa fabuła oraz genezy niektórych postaci nie nadawały się animacji. Przypomnę przecież, że VooDoo w oryginale jest striptizerką, Zealot i Maul znani są z licznych romansów, dla Griftera zabijanie to chleb powszedni, a historia Spartana w pewnym momencie robi się tak skomplikowana, że potrzeba nieco czasu by ją pojąć. Zarazem wszystko to jest na tyle dużą cecha charakterystyczną wymienionych herosów, że ciężko było mi sobie wyobrazić ich ugrzecznione wersje. Do momentu rozpoczęcia oglądania animowanej wersji ”WildC.A.T.S.”.

Patrząc z perspektywy osoby, która komiksowy oryginał zna i większość bardzo lubi, przeżyłem szok. Animowane i ugrzecznione Dzikie Koty to w 90% inna historia. Owszem, osią fabuły nadal jest konflikt pomiędzy rasami Kherubinów i Daemonitów, ale zmieniła się właściwie cała reszta. Podobnie jak w komiksie, początkową historię oglądamy z perspektywy najnowszego nabytku w składzie grupy, lecz tym razem jest to Warblade, a nie VooDoo. Ta jest po prostu Priscillą Kitaen, tańczyć zbytnio nie potrafi, za to ma zupełnie inny zestaw mocy niż w komiksie. Ponadto, ekipą dowodzi Jacob Marlowe - zwykły człowiek, a nie Lord Emp – jeden z najważniejszych obywateli Khery. Maul nie potrafi przyjąć ludzkiej formy, a Pike awansował ze statusu pomniejszego najemnika do Daemonity pełną gębą. Zmian jest znacznie więcej i wszystkie sprowadzają się do tego, by ugrzecznić komiksowy oryginał i to oczywiście zdaje swój test. ”WildC.A.T.S.” w swojej animowanej odsłonie są przystępni dla młodszego widza, ale dla fanów komiksów stanowić mogli duży problem. Największą jednak przeszkodą było, że koniec końców okazali się po prostu nudni.
Serial z przygodami Dzikich Kotów nie miał w sobie absolutnie nic unikalnego, za jednym drobnym wyjątkiem o którym później, przez co jest jedną z wielu kreskówek obecnych w tamtym czasie. Trudno nie odnieść wrażenia, że CBS sama zbyt mocno nie wierzyła w ten projekt i poskąpiła nieco pieniędzy. Wiem że cały czas piszę o produkcji z 1994 roku, ale płynność oraz klasa animacji jest nieporównywalnie gorsza wielu innych produkcji z tamtego okresu. Nawet wspomniane Wojownicze Żółwie Ninja, nomen omen produkowane i emitowane przez tę samą stację, wyglądają znacznie lepiej. Niektóre sekwencje walk momentami wyglądają bardziej jak pokaz slajdów, a poczucie wszechobecnej biedy potęgują jeszcze bardziej mizerne tła.

O aktorach podkładających głosy właściwie nie ma co pisać. Jako że żaden z nich jakkolwiek się nie wyróżnia, dochodzimy do wniosku że nikt ani nie zapadał w pamięć z powodu niebywałej charyzmy, ale też nikt nie położył swojej roboty. W całej produkcji ”WildC.A.T.S.” znaleźć można właściwie tylko jeden plus.

Jest to muzyka – chyba jedyna rzeczy mocno charakteryzująca tę animację. Dość nieoczekiwana, rockowa ścieżka dźwiękowa wypełniona jest wpadającymi w ucho fragmentami. Nie sugerujcie się jednak muzyką z umieszczonego powyżej intro, ponieważ moim zdaniem jest to jedna ze słabszych piosenek, których fragmenty można usłyszeć na przestrzeni trzynastu odcinków, które zdążyły się ukazać.

Nie oznacza to jednak, że te nieco ponad cztery godziny, które potrzeba na ogarnięcie całości animowanej wersji ”WildC.A.T.S.” nie uważam ostatecznie za stracone. Serial ten w żaden sposób mnie nie zachwycił i wcale mnie nie dziwi, że oglądalność była taka jaka była. Dla fana komiksowego oryginału różnice i liczne ugrzecznienia mogły być nie do przeskoczenia, zaś cała reszta spokojnie mogła uznać, że na rynku znajduje się sporo lepszych produkcji i szybko się od Kotów odwrócić. Nie polecam tracić czasu i wystawiam 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz