Założyciele
wydawnictwa Image Comics zawsze cechowali się sporymi ambicjami. Nie tylko
chcieli stworzyć zupełnie nową jakość w komiksach, co w pewnym sensie im się
udało, lecz raczej nie do końca tak jakby chcieli. Ich plan sięgał wyjście po
za to jedno medium. Gdy tylko takie tytuły jak ”Spawn” , ”Savage
Dragon” czy ”WildC.A.T.S.” osiągały spodziewany sukces, pojawiały
się gry karciane, komputerowe czy figurki. Dość naturalnym krokiem było też
skierowanie swoich oczu na kina czy telewizję, a jak już wiecie chociażby z
poprzednich odsłon ”Nie tylko komiks”, trochę tych planów zrealizowano.
Począwszy od dnia dzisiejszego, przez kilka następnych wydań tej rubryki,
przyglądać będę się serialom animowanym, które nie odniosły takiego sukcesu jak
”Todd McFarlane’s Spawn”. Na pierwszy ogień pójdą Dzikie Koty Jima Lee.
Animowana
wersja przygód ”WildC.A.T.S.” pojawiła się w październiku 1994 roku na
kanale CBS. Weszła w skład cyklu ”Action Zone”, a więc bloku animacji
skierowanych raczej dla nastoletnich chłopców. Serial ten utrzymał się na wizji
przez ledwie jeden sezon, zaliczając w tym czasie trzynaście epizodów, zaś
kasacja produkcji zbiegła się z decyzją władz stacji CBS o zawieszeniu emisji
całego bloku. Z pogromu cało wyszły tylko przygody Wojowniczych Żółwi Ninja,
obecne na antenie jeszcze przez dwa lata. Na decyzję tę złożyła się przede
wszystkim słabiutka oglądalność ”Action Zone”, co po moich doświadczeniach z
animowanymi ”WildC.A.T.S.” niezbyt mocno dziwi.
Jakkolwiek
dziwnie by to nie brzmiało, komiksowa wersja przygód tej grupy to nie jest
najlepszy materiał do ekranizacji pod postacią kreskówki dla młodszego
odbiorcy. Pomijając miałką dość formę pierwszego woluminu, wielowątkowa fabuła
oraz genezy niektórych postaci nie nadawały się animacji. Przypomnę przecież,
że VooDoo w oryginale jest striptizerką, Zealot i Maul znani są z licznych
romansów, dla Griftera zabijanie to chleb powszedni, a historia Spartana w
pewnym momencie robi się tak skomplikowana, że potrzeba nieco czasu by ją
pojąć. Zarazem wszystko to jest na tyle dużą cecha charakterystyczną
wymienionych herosów, że ciężko było mi sobie wyobrazić ich ugrzecznione
wersje. Do momentu rozpoczęcia oglądania animowanej wersji ”WildC.A.T.S.”.
Patrząc z
perspektywy osoby, która komiksowy oryginał zna i większość bardzo lubi,
przeżyłem szok. Animowane i ugrzecznione Dzikie Koty to w 90% inna historia.
Owszem, osią fabuły nadal jest konflikt pomiędzy rasami Kherubinów i
Daemonitów, ale zmieniła się właściwie cała reszta. Podobnie jak w komiksie,
początkową historię oglądamy z perspektywy najnowszego nabytku w składzie
grupy, lecz tym razem jest to Warblade, a nie VooDoo. Ta jest po prostu
Priscillą Kitaen, tańczyć zbytnio nie potrafi, za to ma zupełnie inny zestaw
mocy niż w komiksie. Ponadto, ekipą dowodzi Jacob Marlowe - zwykły człowiek, a
nie Lord Emp – jeden z najważniejszych obywateli Khery. Maul nie potrafi
przyjąć ludzkiej formy, a Pike awansował ze statusu pomniejszego najemnika do
Daemonity pełną gębą. Zmian jest znacznie więcej i wszystkie sprowadzają się do
tego, by ugrzecznić komiksowy oryginał i to oczywiście zdaje swój test. ”WildC.A.T.S.”
w swojej animowanej odsłonie są przystępni dla młodszego widza, ale dla fanów
komiksów stanowić mogli duży problem. Największą jednak przeszkodą było, że
koniec końców okazali się po prostu nudni.
Serial z
przygodami Dzikich Kotów nie miał w sobie absolutnie nic unikalnego, za jednym
drobnym wyjątkiem o którym później, przez co jest jedną z wielu kreskówek
obecnych w tamtym czasie. Trudno nie odnieść wrażenia, że CBS sama zbyt mocno
nie wierzyła w ten projekt i poskąpiła nieco pieniędzy. Wiem że cały czas piszę
o produkcji z 1994 roku, ale płynność oraz klasa animacji jest nieporównywalnie
gorsza wielu innych produkcji z tamtego okresu. Nawet wspomniane Wojownicze
Żółwie Ninja, nomen omen produkowane i emitowane przez tę samą stację,
wyglądają znacznie lepiej. Niektóre sekwencje walk momentami wyglądają bardziej
jak pokaz slajdów, a poczucie wszechobecnej biedy potęgują jeszcze bardziej mizerne
tła.
O aktorach
podkładających głosy właściwie nie ma co pisać. Jako że żaden z nich jakkolwiek
się nie wyróżnia, dochodzimy do wniosku że nikt ani nie zapadał w pamięć z
powodu niebywałej charyzmy, ale też nikt nie położył swojej roboty. W całej
produkcji ”WildC.A.T.S.” znaleźć można właściwie tylko jeden plus.
Jest to
muzyka – chyba jedyna rzeczy mocno charakteryzująca tę animację. Dość nieoczekiwana,
rockowa ścieżka dźwiękowa wypełniona jest wpadającymi w ucho fragmentami. Nie sugerujcie
się jednak muzyką z umieszczonego powyżej intro, ponieważ moim zdaniem jest to
jedna ze słabszych piosenek, których fragmenty można usłyszeć na przestrzeni
trzynastu odcinków, które zdążyły się ukazać.
Nie oznacza
to jednak, że te nieco ponad cztery godziny, które potrzeba na ogarnięcie całości
animowanej wersji ”WildC.A.T.S.” nie uważam ostatecznie za stracone. Serial
ten w żaden sposób mnie nie zachwycił i wcale mnie nie dziwi, że oglądalność
była taka jaka była. Dla fana komiksowego oryginału różnice i liczne ugrzecznienia
mogły być nie do przeskoczenia, zaś cała reszta spokojnie mogła uznać, że na
rynku znajduje się sporo lepszych produkcji i szybko się od Kotów odwrócić. Nie
polecam tracić czasu i wystawiam 2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz