Dziś drogą
wyjątku wyłamię się z zasady opisywania pierwszych numerów danej serii i skupię
się nie tyle na jednym, co na widocznych powyżej trzech zeszytach serii ”Gen13
vol. 2”, które tak naprawdę powinny zostać wydane jako jeden, powiększony
numer, ale rachunek ekonomiczny prosto i szybko udowodnił, że więcej dolarów
będzie więcej z rozbicia trzynastego numeru tego tytułu na trzy mniejsze
zeszyciki. Mam z tym niemały problem, ponieważ z jednej strony to, co
zaserwował czytelnikom J. Scott Campbell nie jest niczym innym jak jawnym
zagraniem na ich portfele, z drugiej zaś strony historia zawarta w numerach
13A, 13B i 13C pozwala chociaż na moment zapomnieć, jak żenująco słabym tytułem
była ta seria. No bo serio, tak przyjemnej, chociaż zarazem nie wymagającej
zbytnio używania mózgu lektury się nie spodziewałem.
Jako że
nazwa ”Gen13” części z Was z pewnością niewiele mówi, poświęcę komiksowi
temu kilka zdań. Twórcami marki są ludzie, którzy w ówczesnym WildStormie
stworzyli wszystko, a więc duet Jim Lee oraz Brandon Choi. Z marką tą
nieporównywalnie mocniej kojarzony jest jednak rysownik J. Scott Campbell,
który swoimi rysunkami sprawił, że o tytule zrobiło się głośno. Fabularnie była
to miazga. Obserwowaliśmy bowiem losy grupki młodych ludzi – synów i córki znanych
herosów WildStormu, którzy w wyniku eksperymentów otrzymali supermoce.
Uciekając przez złowrogą ekipą organizacji I/O, oddają się zwykłym nastoletnim
zabawom. Dla twórców oznaczało to, że ich nastoletni bohaterowie kroczą od
imprezy do imprezy, są chamscy, wulgarni, prostaccy, a dziewczyny dodatkowo
lubią ubierać się w bardzo niewielką ilość ciuchów i emanować swoją
seksualnością. W tym właśnie prym wiódł Campbell, który właściwie w każdym
numerze rysował coś, co odbijało się szerokim echem i było dość mocno
krytykowane. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa, tylko pompowało to
wyniki sprzedaży do niebotycznych rozmiarów. ”Gen13” w pewnym momencie
było najchętniej kupowanym komiksem WildStormu, chociaż teoretycznie trzymało
się z boku uniwersum tego studia. Jako że liczba trzynaście od początku była
bardzo ważna w szczątkowej fabule, to właśnie zeszyt oznaczony tą liczbą stał
się jubileuszowym. I ku mojemu zdziwieniu, chyba jedną z najlepszych rzeczy,
jaką marka ta nam dała.
Zaczyna się
dość typowo, ponieważ ekipa Gen13 trafia na kolejną imprezę. Tym razem jest to,
nienazwany wprost, konwent komiksowy w San Diego. Większość młodych bohaterów
nie jest zachwycona tym faktem, lecz nie Grunge. On przybył na miejsce, by
zdobyć ultra-rzadki, chromowany wariant okładkowy swojej ukochanej serii.
Niestety, przegrywa on losowanie, lecz już kilka chwil później spotyka pewnego
jegomościa. Ten oferuje mu wspomniany komiks za cenę jego duszy, na co Eddie
bezmyślnie przystaje. Nie mija kilka minut, jak Grunge trafi przytomność i
budzi się w Komikslandzie, gdzie u boku wielu znanych postaci rozmaitych
wydawnictw musi zniszczyć pewien artefakt. Tym jest oczywiście chromowany
wariant, o który tak mocno zabiegał.
Fabuła nie
brzmi może tak najgorszej, ale pamiętać trzeba że wszystko zostało zmieszczone
na 40 stronach. Każdy z trzech jubileuszowych komiksów nie był standardowej
pojemności i zawierał jedynie 13-14 stron historii w cenie 1,30$ każdy i jest
to właśnie coś, co mnie osobiście nie przekonało. Łatwo policzyć bowiem, że
twórcy odchudzili każdy numer o 45% ówczesnej standardowej pojemności,
natomiast cenę opuścili jedynie o 30%. Wracając jednak do samej historii,
szybko okazało się, że wspomniane już 40 stron to stanowczo za mało, by z przedstawionej
historii zrobić coś innego, niż zdecydowanie zbyt szybkie skakanie po wątkach.
Opisywane dziś komiksy urzekają jednak czymś innym. I są to oczywiście występy
gościnne takich postaci jak Spawn, Maxx, Madman, Jim Lee we własnej osobie, ale
także nie pochodzące z zasobów Image Jungle Girl, Archie i ekipa przyjaciół z
Riverdale, postacie z serii ”Strangers In Paradise”, Wojownicze Żółwie Ninja,
Bone, Shi, Hellboy czy sami Wolverine oraz Wonder Woman. To, co dziś wydaje się
być nie do pomyślenia, w 1994 roku okazało się nie być niczym szczególnie
trudnym, a wszystko zawdzięczać można właśnie J. Scottowi Campbellowi.
Rysownik
ten już wtedy był znanym i dość lubianym nazwiskiem na rynku. Także i on
zdecydował się w pewnym momencie odejść z Marvela do Image, lecz w
przeciwieństwie do założycieli tego wydawnictwa, on nigdy za sobą mostów nie
spalił (przyszłość pokazała, że reszta tak do końca też nie) i rozstał się z
Domem Pomysłów w przyjaźni. Jego charyzma jakiś czas później sprawiła, że gdy
zgłaszał się do kolejnych wydawnictw z prośbą o udostępnienie niektórych
postaci na potrzeby ”Gen13”, nikt mu nie odmówił. Stosowne umowy zostały
podpisane i tak oto narodził się niezwykły jubileusz tej popularnej serii.
Faktem jest, że pojawiły się pewne obostrzenia, na przykład Logan oraz Wonder
Woman nie mogli zostać w komiksie wymienieni z imienia czy pseudonimu i dlatego
też Rosomak przedstawia się jako ”gość najlepszy w tym co robi”, natomiast Mike
Mignola zażyczył sobie darmowej reklamy i jak widać na zdjęciach, wszystko to
doczekało się realizacji.
Jednakże
skłamałbym, gdybym stwierdził że o sile jubileuszu ”Gen13” stanowią
jedynie występy gościnne. Zeszyty 13A, 13B oraz 13C nie zawierają wcale lub
niemal wcale tego wszystkiego, co odrzucało mnie od lektury tej serii.
mianowicie epatowanie seksualnością postaci kobiecych zostało tu ograniczone do
minimum, Grunge chyba pierwszy raz w swojej historii stal się postacią która
nie irytuje, a fabuła chociaż pełna skrótów i niedopowiedzeń, zwyczajnie nie
raziła obezwładniającą głupotą, a dodatkowo wywoływała uśmiech na twarzy dzięki
zakamuflowanym komentarzom co do rynku komiksowego z tamtych czasów. ”Dostało
się” między innymi Robowi Liefeldowi czy Toddowi McFarlane, mały pstryczek
otrzymał Marvel, dwa kadry z Jimem Lee po prostu rozkładały na łopatki, a całość
historii opierała się nieco na wyszydzaniu panującego na początku lat 90-tych
trendu na chromowane warianty okładkowe. Tą jedną historią Brandon Choi
udowodnił, że miewa przebłyski i potrafi napisać niegłupią historię, natomiast
Campbell pokazał, że nie musi rozbierać w swoich komiksach każdą kobietę, by
się o nim mówiło. Szkoda tylko, że komiks ten to jednorazowy wyskok, gdyż od
zeszytu oznaczonego jako #14, seria ”Gen13” wróciła do poziomu
zbliżonego do podłogi, z którego później wydostała się tylko na moment, gdy
duetem odpowiedzialnym za scenariusz i rysunki zostali początkujący wtedy John
Arcudi i szerzej nieznany Gary Frank.
Żaden z
trzech zeszycików nie posiada żadnych specjalnych dodatków, jeśli nie liczyć
ciekawostek pod postacią reklam komiksów Dark Horse. Właściwie to z powodu
ograniczonego miejsca, nawet zazwyczaj dość obszerna kolumna z listami
czytelników zmniejszyła się do 1/3 strony. Szkoda, bo z okazji promowanego
jubileuszu aż prosi się chociażby o kilka słów od twórców. Nic takiego miejsca
niestety nie ma.
Jubileuszowe
odsłony ”Gen13” nie są może komiksami wybitnymi, ale z pewnością zabawnymi i
wartymi zainteresowania chociażby z powodu tak dużego nagromadzenia znanych
postaci. Moja ocena to 3+/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz