poniedziałek, 8 czerwca 2015

Z archiwum Image #16

Dziś drogą wyjątku wyłamię się z zasady opisywania pierwszych numerów danej serii i skupię się nie tyle na jednym, co na widocznych powyżej trzech zeszytach serii ”Gen13 vol. 2”, które tak naprawdę powinny zostać wydane jako jeden, powiększony numer, ale rachunek ekonomiczny prosto i szybko udowodnił, że więcej dolarów będzie więcej z rozbicia trzynastego numeru tego tytułu na trzy mniejsze zeszyciki. Mam z tym niemały problem, ponieważ z jednej strony to, co zaserwował czytelnikom J. Scott Campbell nie jest niczym innym jak jawnym zagraniem na ich portfele, z drugiej zaś strony historia zawarta w numerach 13A, 13B i 13C pozwala chociaż na moment zapomnieć, jak żenująco słabym tytułem była ta seria. No bo serio, tak przyjemnej, chociaż zarazem nie wymagającej zbytnio używania mózgu lektury się nie spodziewałem.

Jako że nazwa ”Gen13” części z Was z pewnością niewiele mówi, poświęcę komiksowi temu kilka zdań. Twórcami marki są ludzie, którzy w ówczesnym WildStormie stworzyli wszystko, a więc duet Jim Lee oraz Brandon Choi. Z marką tą nieporównywalnie mocniej kojarzony jest jednak rysownik J. Scott Campbell, który swoimi rysunkami sprawił, że o tytule zrobiło się głośno. Fabularnie była to miazga. Obserwowaliśmy bowiem losy grupki młodych ludzi – synów i córki znanych herosów WildStormu, którzy w wyniku eksperymentów otrzymali supermoce. Uciekając przez złowrogą ekipą organizacji I/O, oddają się zwykłym nastoletnim zabawom. Dla twórców oznaczało to, że ich nastoletni bohaterowie kroczą od imprezy do imprezy, są chamscy, wulgarni, prostaccy, a dziewczyny dodatkowo lubią ubierać się w bardzo niewielką ilość ciuchów i emanować swoją seksualnością. W tym właśnie prym wiódł Campbell, który właściwie w każdym numerze rysował coś, co odbijało się szerokim echem i było dość mocno krytykowane. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa, tylko pompowało to wyniki sprzedaży do niebotycznych rozmiarów. ”Gen13” w pewnym momencie było najchętniej kupowanym komiksem WildStormu, chociaż teoretycznie trzymało się z boku uniwersum tego studia. Jako że liczba trzynaście od początku była bardzo ważna w szczątkowej fabule, to właśnie zeszyt oznaczony tą liczbą stał się jubileuszowym. I ku mojemu zdziwieniu, chyba jedną z najlepszych rzeczy, jaką marka ta nam dała.
Zaczyna się dość typowo, ponieważ ekipa Gen13 trafia na kolejną imprezę. Tym razem jest to, nienazwany wprost, konwent komiksowy w San Diego. Większość młodych bohaterów nie jest zachwycona tym faktem, lecz nie Grunge. On przybył na miejsce, by zdobyć ultra-rzadki, chromowany wariant okładkowy swojej ukochanej serii. Niestety, przegrywa on losowanie, lecz już kilka chwil później spotyka pewnego jegomościa. Ten oferuje mu wspomniany komiks za cenę jego duszy, na co Eddie bezmyślnie przystaje. Nie mija kilka minut, jak Grunge trafi przytomność i budzi się w Komikslandzie, gdzie u boku wielu znanych postaci rozmaitych wydawnictw musi zniszczyć pewien artefakt. Tym jest oczywiście chromowany wariant, o który tak mocno zabiegał.

Fabuła nie brzmi może tak najgorszej, ale pamiętać trzeba że wszystko zostało zmieszczone na 40 stronach. Każdy z trzech jubileuszowych komiksów nie był standardowej pojemności i zawierał jedynie 13-14 stron historii w cenie 1,30$ każdy i jest to właśnie coś, co mnie osobiście nie przekonało. Łatwo policzyć bowiem, że twórcy odchudzili każdy numer o 45% ówczesnej standardowej pojemności, natomiast cenę opuścili jedynie o 30%. Wracając jednak do samej historii, szybko okazało się, że wspomniane już 40 stron to stanowczo za mało, by z przedstawionej historii zrobić coś innego, niż zdecydowanie zbyt szybkie skakanie po wątkach. Opisywane dziś komiksy urzekają jednak czymś innym. I są to oczywiście występy gościnne takich postaci jak Spawn, Maxx, Madman, Jim Lee we własnej osobie, ale także nie pochodzące z zasobów Image Jungle Girl, Archie i ekipa przyjaciół z Riverdale, postacie z serii ”Strangers In Paradise”, Wojownicze Żółwie Ninja, Bone, Shi, Hellboy czy sami Wolverine oraz Wonder Woman. To, co dziś wydaje się być nie do pomyślenia, w 1994 roku okazało się nie być niczym szczególnie trudnym, a wszystko zawdzięczać można właśnie J. Scottowi Campbellowi.
Rysownik ten już wtedy był znanym i dość lubianym nazwiskiem na rynku. Także i on zdecydował się w pewnym momencie odejść z Marvela do Image, lecz w przeciwieństwie do założycieli tego wydawnictwa, on nigdy za sobą mostów nie spalił (przyszłość pokazała, że reszta tak do końca też nie) i rozstał się z Domem Pomysłów w przyjaźni. Jego charyzma jakiś czas później sprawiła, że gdy zgłaszał się do kolejnych wydawnictw z prośbą o udostępnienie niektórych postaci na potrzeby ”Gen13”, nikt mu nie odmówił. Stosowne umowy zostały podpisane i tak oto narodził się niezwykły jubileusz tej popularnej serii. Faktem jest, że pojawiły się pewne obostrzenia, na przykład Logan oraz Wonder Woman nie mogli zostać w komiksie wymienieni z imienia czy pseudonimu i dlatego też Rosomak przedstawia się jako ”gość najlepszy w tym co robi”, natomiast Mike Mignola zażyczył sobie darmowej reklamy i jak widać na zdjęciach, wszystko to doczekało się realizacji.

Jednakże skłamałbym, gdybym stwierdził że o sile jubileuszu ”Gen13” stanowią jedynie występy gościnne. Zeszyty 13A, 13B oraz 13C nie zawierają wcale lub niemal wcale tego wszystkiego, co odrzucało mnie od lektury tej serii. mianowicie epatowanie seksualnością postaci kobiecych zostało tu ograniczone do minimum, Grunge chyba pierwszy raz w swojej historii stal się postacią która nie irytuje, a fabuła chociaż pełna skrótów i niedopowiedzeń, zwyczajnie nie raziła obezwładniającą głupotą, a dodatkowo wywoływała uśmiech na twarzy dzięki zakamuflowanym komentarzom co do rynku komiksowego z tamtych czasów. ”Dostało się” między innymi Robowi Liefeldowi czy Toddowi McFarlane, mały pstryczek otrzymał Marvel, dwa kadry z Jimem Lee po prostu rozkładały na łopatki, a całość historii opierała się nieco na wyszydzaniu panującego na początku lat 90-tych trendu na chromowane warianty okładkowe. Tą jedną historią Brandon Choi udowodnił, że miewa przebłyski i potrafi napisać niegłupią historię, natomiast Campbell pokazał, że nie musi rozbierać w swoich komiksach każdą kobietę, by się o nim mówiło. Szkoda tylko, że komiks ten to jednorazowy wyskok, gdyż od zeszytu oznaczonego jako #14, seria ”Gen13” wróciła do poziomu zbliżonego do podłogi, z którego później wydostała się tylko na moment, gdy duetem odpowiedzialnym za scenariusz i rysunki zostali początkujący wtedy John Arcudi i szerzej nieznany Gary Frank.
Żaden z trzech zeszycików nie posiada żadnych specjalnych dodatków, jeśli nie liczyć ciekawostek pod postacią reklam komiksów Dark Horse. Właściwie to z powodu ograniczonego miejsca, nawet zazwyczaj dość obszerna kolumna z listami czytelników zmniejszyła się do 1/3 strony. Szkoda, bo z okazji promowanego jubileuszu aż prosi się chociażby o kilka słów od twórców. Nic takiego miejsca niestety nie ma.
Jubileuszowe odsłony ”Gen13” nie są może komiksami wybitnymi, ale z pewnością zabawnymi i wartymi zainteresowania chociażby z powodu tak dużego nagromadzenia znanych postaci. Moja ocena to 3+/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz