wtorek, 29 kwietnia 2014

Majówka

Majówka za pasem i mam zamiar nieco z niej skorzystać. Dlatego do niedzieli odpoczywam od bloga, a nowe wpisy zacznę od kolejnej odsłony "Okładki tygodnia".

Wypoczywajcie

niedziela, 27 kwietnia 2014

Z archiwum Image #1

Wczoraj obiecałem start kolejnej nowej rubryki na blogu i dziś słowa dotrzymuję. „Z archiwum Image” w założeniu ma być cyklem limitowanym (w planach mam 5-6 odsłon) i skupiać się będzie na komiksach z czasów początków istnienia wydawnictwa, które były całkiem dobre i tym wyróżniały się na tle innych tytułów, których fabuła ocierała się o dno, a rysunki wołały o pomstę do nieba. Oczywiście jeśli zechcecie, mogę także rozszerzyć tę rubrykę właśnie o komiksy słabe i jeszcze gorsze, co przedłużyłoby jej istnienie co najmniej kilkukrotnie. Tak, wczesne Image Comics to zbiorowisko komiksów złych i z pewnością nie miałbym problemu z tym, by coś do tego cyklu wybrać. Wasze opinie zostawiajcie w komentarzach, ale to dopiero po lekturze poniższego tekstu, którego bohaterem będzie początek serii „Deathblow” ze studia WildStorm.
Michael Cray to jedna z wielu postaci stworzonych przez duet Jim Lee/Brandon Choi. W uniwersum WildStorm mężczyzna ten to swoisty odpowiednik Punishera – nie posiada nadludzkich mocy i biega z ogromnymi karabinami, z tą tylko różnicą że oficjalnie stoi po stronie tych dobrych i przez dłuższy czas był agentem rządu. Jak większość wynalazków założycieli studia WildStorm, w końcu i Deathblow otrzymał własną serie ongoing, która zadebiutowała w lipcu 1993. Wydawało się, że będzie to taka sama bezsensowna rąbanka jak „WildC.A.T.S.” czy „StormWatch”, a jednak, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, „Deathblow” okazał się komiksem nieco bardziej ambitnym.

Oczywiście to ostatnie zdanie trzeba przesiać przez grube sito. Mimo poruszenia pewnych niecodziennych tematów, „Deathblow” generalnie wciąż jest serią o wielkim facecie z jeszcze większymi karabinami, z których robi częsty użytek. Jednak na tle swoich braci i sióstr ze studia WildStorm, komiks ten wyróżnił się dwoma aspektami, których próżno było szukać zarówno w produkcjach studia, jak i w całości ówczesnej oferty wydawniczej Image.
Po pierwsze, główny bohater serii „Deathblow” na samym jej początku dowiaduje się, że ma guza mózgu i jego dni są policzone. Z retrospekcji dowiadujemy się, że Cray wcześniej był członkiem elitarnej Team7, lecz był jedynym jej członkiem pozbawionym nadludzkich mocy. Gdy z czasem jego przyjaciele odchodzi, by założyć własne grupy operacyjne, on pozostawał przy korporacji I.O., gdzie żył z żoną, także i dlatego, ponieważ poza nią nie miał praktycznie nikogo. Gdy kobieta zginęła, a u Michaela stwierdzono raka, mężczyzna odchodzi ze służby i od tego czasu tuła się po świecie szukając celu, który pozwoli przetrwać mu do końca jego dni.

Klimat towarzyszący serii jest momentami porażający. Świat Deathblowa jest smutny, pusty i nie idzie w żadnym kierunku. Początkowe numery serii to w dużej mierze rozmyślania głównego bohatera, w których nie ma żadnej nadziei, a głównym planem jest wykaraskanie się z aktualnych kłopotów, by kolejnego dnia wkopać się w kolejne. Deathblow nie dba o to czy zginie, ponieważ jego los i tak jest już przesądzony. W ciągu jednego numeru możemy zaobserwować różne stany emocjonalne głównego bohatera, lecz wszystko to przedstawione jest nieco po łebkach. Komiks „Deathblow” to wciąż tytuł należący do uniwersum WildStorm i mimo podjęcia trudnego tematu, posiada cechy charakterystyczne dla dawnego Image. Jest to na przykład spłycenie fabuły, które w tej serii było dużo mniejsze niż w innych seriach, ale za to mocniej dostrzegalne. Bo nie oszukujmy się, takie tytuły jak „WildC.A.T.S.” czy „StormWatch” nawet przez moment nie udawały, że są ambitne i takie nie były. „Deathblow” z kolei ambitny był i być może w rękach bardziej uzdolnionego scenarzysty zabieg ten okazałby się sukcesem. Duet Jim Lee/Brandon Choi we dwóch nie otarł się o poziom nawet jednego dobrego scenarzysty i chociaż należą im się brawa za próbę podjęcia trudniejszego wątku, to jednak nie można nie zauważyć, że mimo wszystko także i tam zwyczajnie polegli, dostosowując fabułę do standardów uniwersum Image/WildStorm.
Warto zaznaczyć, że seria rozpędu nabiera dopiero w numerze piątym, gdy Deathblow otrzymuje wreszcie cel dla swoich ostatnich dni. Nie zdradzę jednak co to jest, ponieważ być może ktoś z Was sięgnie po ten komiks i wtedy niespodzianka byłaby mocno zepsuta.

Wspomniałem jeszcze o drugim aspekcie, który wyróżnia początkowe numery serii. tu może zaznaczę, że „Deathblow” przetrwał na rynku ponad dwa lata i doczekał się 29 odsłon. Dzisiejszy tekst dotyczy jedynie numerów #2-13, ponieważ premierowy zeszyt cyklu był zwykłą rąbanką narysowaną przez Jima Lee, a dopiero od kolejnego zeszytu za rysunki zabrał się Tim Sale. Twórca będący wówczas na samym początku swojej kariery już odznaczał się nadzwyczajnym talentem, który oczywiście blokowany był przez „wymogi” ówczesnego Image. Główny bohater serii „Deathblow” to standardowy gość umięśniony tak, że wydaje się iż jego mięśnie mają mięśnie, lecz Sale i tak w kilku miejscach pokazał to, za co później doceniano go przy okazji wielu wspólnych projektów z Jephem Loebem. Jeśli lubicie warstwę graficzną „Batman: Długie Halloween” czy „Spider-Man: Niebieski”, także i tutaj znajdziecie coś dla siebie.

Komiks ten został po latach zebrany w wydaniu zbiorczym i do niedawna ciężko było trafić na coś innego, niż wersja z drugiego obiegu, której cena przewyższała koszt dwanastu zeszytów składających się na tom. Na szczęście w zeszłym miesiącu DC wznowiło ten komiks i to w twardej oprawie. Koszt komiksu wynosi 25 dolarów i zdecydowanie warto zapłacić tę kwotę (dzięki za info dla Komedianta). Właśnie tego typu nieco zakurzone przypadki jak opisane dziś losy Michaela Craya mam zamiar opisywać w kolejnych odsłonach „Z archiwum Image”, chociaż znajdą się także pewne wyjątki od tej reguły. „Deathblow” #2-13 jest jak najbardziej godny polecenia. Komiks jest z tego całkiem niezły, a mając na uwadze czas i miejsce swojego powstania, można go określić jako dobry. Do niedawna sądziłem, że wkrótce o jego istnieniu będzie można kompletnie już zapomnieć. Na szczęście nieliczne wznowienia starych komiksów Jima Lee objęły i tę historię. Czas więc odłożyć kilkanaście złotówek i w nią zainwestować.

Okładka tygodnia #17

Niedzielny poranek to idealny czas na kolejną odsłonę "Okładki tygodnia". Tym razem nie mam na co narzekać, ponieważ pierwszy raz od dłuższego czasu miałem problem z wytypowanie tylko trzech okładek. Image w mijającym tygodniu opublikowało sporo komiksów z całkiem fajnymi coverami, ale podium liczy tylko trzy miejsca i najwyższa pora je przedstawić.
3. Undertow #3 (cover B - Churilla) - sama seria do mnie nie przemawia, tak samo zresztą jak jej główne okładki. Tytuł za to ma duże szczęście co do wariantów, czego dowodem jest powyższy cover autorstwa Briana Churilli. Artysta ten znany jest z dość klasycznej kreski, ale w przypadku tej okładki świetnie się to sprawdza. Dużą zasługę trzeba też przypisać autorom kolorów, którzy raz za razem udowadniają , że powinni być wymieniani na okładkach wśród nazwisk twórców.
2. Mice Templar IV: Legends #9 - także i w tym przypadku nie mogę powiedzieć, by seria ta należała do moich ulubionych. Napiszę więcej, od dłuższego czasu nawet jej nie czytam. Mam jednak pewną skłonność do rysunków Michaela Avona Oeminga, który stworzył cover ten w całkowicie typowy dla siebie sposób. W okładce tej jest zarówno bardzo fajny klimat, lekka i strawna kreska, a także przyjemna dla oka gra kolorów. Gdyby tylko komiks był równie dobry...
1. Lazarus #8 - jeśli uważnie śledzicie tę rubrykę, zauważyliście pewnie że niemal każdy numer tego komiksu ma okładkę, która ląduje w zestawieniu. Nie inaczej jest i tym razem, chociaż plakat propagandowy rodziny Carlyle Michael Lark wykonał nieco inną techniką niż wcześniejsze covery. Za pomysł i ciekawe wykonanie umieszczam tytuł ten na szczycie zestawienia i już nie mogę się doczekać, gdy komiks wpadnie w moje łapy, ponieważ tylna część okładki na pewno także będzie mocno interesująca.

Pierwsza zapowiedź na sierpień

Dopiero co pojawiły się lipcowe zapowiedzi komiksów z Image, a już wyciekł tytuł serii, której pierwszy numer zadebiutuje miesiąc później. Część z Was na pewno kojarzy niedawno opublikowane, twarookładkowe wydanie "God Hates Astronauts". Od sierpnia webkomiks Ryana Browne'a stanie się także serią ongoing, której okładkę i zapowiedź możecie zobaczyć poniżej.
"A NASA funded group of arrogant “super people” must stop a rash of farmers that have been using rocket-powered silos to launch themselves into outer space! As these Astro-Farmers fire themselves all over the galaxy, NASA must utilize their every resource (A guy with a ghost-cow head, a bunch of magic bears, and a Chicago cop with robot arms) to avoid an intergalactic incident!"

Zainteresowani?

:)

Kocham Cię Beata :D :*

sobota, 26 kwietnia 2014

Nie tylko komiks #1

Ostatni weekend kwietnia to pewien eksperyment na łamach bloga. Jako że „Moje” będzie teraz ukazywać się rzadziej, wymyślanie nowych tematów do „Top 5” przychodzi mi z coraz większym trudem, a „Śladami herosów” z założenia ma być rubryką ukazującą się dość sporadycznie, postanowiłem rozszerzyć bloga o kolejne dwie numerowane pozycje. Pierwszą z nich możecie przeczytać poniżej, druga zaś powinna ukazać się jutro. Od Waszych komentarzy i opinii zależeć będzie ich dalszy los, tak więc dajcie znać co sądzicie. Jak widać po tytule, pierwsza z nowych propozycji dotyczyć będzie marek Image Comics, którym udało się z różnym skutkiem wyjść poza komiks. Otwarcie nowej rubryki można było zarezerwować tylko dla największego hitu stacji AMC, a więc serialu „The Walking Dead”. Dziś przypomnę Wam o pierwszym jego sezonie.
Serial rozpoczął swój żywot 31 października 2010, a ponieważ pierwszy sezon liczył jedynie sześć odcinków, sezon dobiegł końca 5 grudnia tego samego roku. Stacja AMC wierzyła w ten projekt, o czym świadczyło zatrudnienie Franka Darabonta – twórcy takich filmów jak „Skazani na Shawshank” czy „Zielona Mila”. Także budżet przeznaczony na produkcję mógł robić wrażenie i trzeba przyznać, że przynajmniej w pierwszym sezonie było go widać. Z drugiej jednak strony ryzyko, że serial nie spodoba się widzom było dość duże, dlatego dla zminimalizowania ewentualnych strat postawiono na krótki sezon, znacząco tańszy niż standardowy, trzynastoodcinkowy. Zatrudniono także mało znanych aktorów, co złośliwi komentowali tak, że większa część budżetu szła na charakteryzacje zombiaków, niż na gaże dla obsady.

W pewnym sensie to właśnie okazało się największą bolączką pierwszego sezonu „The Walking Dead”. Historia przedstawiona w fabule różniła się kilkoma rzeczami od komiksu, lecz ogólny jej zarys przedstawiał się tak samo. Głównym bohaterem jest tu policjant Rick Grimes, który budzi się w szpitalu po tym, jak podczas akcji został postrzelony. Z przerażeniem odkrywa on fakt, że w tym czasie Ziemię opanował wirus, który zmienia ludzi w zombie. Grimes nie bez kłopotów wydostaje się ze swojego rodzinnego miasta i rusza do Atlanty, by znaleźć swoją żonę i syna. W końcu staje się członkiem, a później i liderem grupy ocalałych, których jedynym celem jest przetrwać kolejny dzień w zainfekowanym świecie..

Podobnie jak w przypadku komiksu, tak i serial miał mocno naciskać na relacje międzyludzkie, pokazywać ich dramaty, rozterki i rozwijać charaktery w obliczu nieustannego zagrożenia. Tutaj właśnie wymagany był chociaż minimalny kunszt aktorski, którego większości obsady po prostu zabrakło. Właściwie spośród aktorów pojawiających się w pierwszej serii, odrobinę charyzmy miał tylko Michael Rooker jako Merle Dixon oraz Lennie James w roli Morgana Jonesa. Obaj niestety pojawili się łącznie w trzech odcinkach, natomiast przez resztę musieliśmy obserwować bardzo bezpłciowych i mało charyzmatycznych aktorów. Jest to dla mnie o tyle dziwne, ponieważ część z nich widziałem w kilku innych produkcjach i zdziwiło mnie mocno, że np. Laurie Holden może grać tak słabo.
Osobny akapit trzeba poświęcić odcinkowi finałowemu. Znając zasady trzymające rynek serialowy, ostatni odcinek danej serii powinien zostawić widza w opadem szczęki tak dużym, by trzymało go aż do premiery kolejnego sezonu. Tymczasem szósty epizod serialowego wcielenia „The Walking Dead” był zdecydowanie najsłabszym w całym sezonie. Nie tylko nie działo się w nim nic nadzwyczajnego, to jeszcze w dodatku w surowym wnętrzu Centrum Chorób Zakaźnych jeszcze mocniej widać było braki w warsztacie poszczególnych aktorów, z Sarą Wayne Callies na czele. Serialowa Lori Grimes praktycznie przez cały sezon przedstawiana jest tak, że widz nie tylko nie czuje do niej sympatii, ale także liczy na jej szybki zgon. Nie ukrywam, że i ja szybko dołączyłem do tego grona, ponieważ pani Callies psuła w zasadzie każdą scenę w której się pojawiała, a w odcinku finałowym miała ich nieco więcej niż we wcześniejszych.

Żeby jednak być sprawiedliwym, nie mogę napisać iż pierwszy sezon „The Walking Dead” był zły. Naprawdę wielkie wrażenie robiła scenografia poszczególnych odcinków, a także charakteryzacja zombie. Niektóre z nich wyglądały faktycznie przerażająco i widać było, że twórcy nie szczędzą na nich pieniędzy, ponieważ nie tylko byli dobrze zrobieni, to także było ich momentami dość dużo. Podobać mogły się także odstępstwa od komiksu, dzięki czemu nawet osoby czytające na co dzień pisaną przez Roberta Kirkmana serię mogli parę razy dać się zaskoczyć. Na plus wyróżniłbym odcinek z akcją w Atlancie, gdy ekipa Ricka wyrusza odbić porwanego Glenna. Ponadto w kilku miejscach widać sprawną rękę Franka Darabonta, któremu w kilku miejscach udało się przykryć aktorskie braki obsady. Najmocniej było to widać w scenie ataku zombie na obozowisko grupy Ricka, która była dynamiczna, wiarygodna i trzymająca w napięciu, a wszystko zostało przedstawione tak, jakbym sobie tego życzył.

W kilku słowach należy wspomnieć o ścieżce dźwiękowej do serialu. Muszę przyznać że bardzo mocno trafiła ona w moje ucho. Większość utworów pasowała do wydarzeń przedstawianych w danym momencie na ekranie, a umiejętne mieszanie stylów lecz trzymanie się piosenek raczej spokojnych często sprawiała, iż na niektóre sceny patrzyłem bardziej łaskawym okiem. Zresztą posłuchajcie sami, bo większość utworów jest dostępna na YouTube.
Pierwszy sezon „The Walking Dead” to krótki, lecz przyjemny seans. Jeśli nie spodoba się Wam to co zobaczycie, nie sięgajcie dalej. Mnie się jak najbardziej spodobało i pomimo wielu minusów, wydaje mi się że ocena 4/6 jest adekwatna.

Jak już wspomniałem na początku, od Waszych komentarzy zależeć będzie przyszłość tej rubryki. Na pewno jednak ukaże się jeszcze przynajmniej jedna jej odsłona, a co w niej się znajdzie także zależy od Was. Do wyboru macie: pierwszy sezon „Spawn Animated”, telewizyjny film „Witchblade” oraz grę komputerową „The Darkness”.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Witchblade: Redemption vol. 3 (Ron Marz/Stjepan Sejic/Matthew Dow Smith i inni)

Gdy zastanawiałem się nad tym, jaki komiks ze swojej półki zrecenzować w dzisiejszym tekście, z niespodziewaną pomocą przyszła mi kolejna afera dotycząca seksistowskiego pokazywania postaci kobiecych w komiksach, która w niewielkim stopniu przelała się także na forum Avalonu. Nie czas to i miejsce na opisywanie szczegółów tej sprawy, ważny obecnie jest tylko fakt, że dzięki dyskusji o tym czy biust Wonder Girl wygląda na bardziej prawdziwy czy sztuczny, przypomniałem sobie, że już od dłuższego czasu zalegam z recenzjami cyklu „Witchblade: Redemption”. Jako że w zeszłym miesiącu odświeżyłem nieco także zaległe „Artifacts”, dziś padło na drugi tytuł ze studia Top Cow, który swego czasu kupowałem.

Dziś odejdę trochę od standardowej kolejności moich tekstów. W tym akapicie powinienem napisać parę słów o fabule przedstawionej na łamach trzeciego tomu „Witchblade: Redemption”. Jednak jako iż jest to kilka niezależnych od siebie historii, tym razem postąpię inaczej i opiszę komiks krok po kroku. Zacznę od kilku zdań wstępu napisanego przez Jima Valentino. Z reguły tego typu dodatki czytam z niezbyt dużą ochotą, ponieważ wszystkie głównie dotyczą tego, by jeszcze mocniej zachęcić czytelnika do lektury. Osobiście uważam, że skoro już kupiłem ten komiks, to po to, aby go przeczytać i nie potrzebuję dodatkowych zachęt. Wstęp twórcy postaci Shadowhawka, chociaż dość krótki, spodobał mi się z jednego powodu – znajduje się w nim ciekawa informacja o Wonder Woman, o której wcześniej nie wiedziałem i jest ona tylko kolejnym przykładem na to, jak mocno porąbana jest kwestia praw autorskich w DC i Marvelu. Cała reszta tekstu to standardowe zachwyty nad trzymanym w rękach komiksem, więc można spokojnie go pominąć.

Pierwsza historia przedstawiona na łamach trzeciego tomu „Witchblade: Redemption” to nie do końca solowa przygoda Patricka Gleasona – partnera Sary Pezzini zarówno w pracy jak i po jej zakończeniu. Tym razem bez wsparcia nosicielki Witchblade musi on sobie poradzić z pewnym nadnaturalnym zagrożeniem. Dwuzeszytowa opowieść ma za zadanie przekonać nas, że detektyw Gleason nie daje sobie w kaszę dmuchać i to z pewnością się udało. Scenariusz historii nie jest zbyt skomplikowany, a także nie zaskakuje praktycznie w żadnym miejscu. Całość jest jednak utrzymana w bardzo przyjemnym, mrocznym stylu, momentami przypominającym wręcz dzieła z uniwersum „Hellboy’a”. Ogromna w tym zasługa rysownika Matthew Dow Smitha, który bardzo wyraźnie inspirował się pracami Mike’a Mignoli, momentami wręcz kopiując styl tego niesamowitego rysownika. Nie mam nic przeciwko takiemu zabiegowi, ponieważ dzięki niemu historia tylko zyskała i te czterdzieści kilka stron z całą pewnością mogę określić jako bardzo przyjemną lekturę.

Następny rozdział tej odsłony „Witchblade: Redemption” to debiut na kartach komiksu porucznika Phippsa. Początkowo nie wiemy dla kogo to robi, lecz policjant szuka haka na detektyw Pezzini. Udaje mu się dotrzeć do listu autorstwa Jake’a McCarthy’ego – byłego partnera Sary, w którym opisuje on historię ich znajomości. Zeszyt ten wydany został w ramach obchodzenia piętnastej rocznicy istnienia serii i nie można powiedzieć o nim nic innego, jak tylko to, iż przypomina on origin bohaterki i najważniejsze fakty z początków jej działalności. Dla nowych czytelników to nie lada gratka, lecz ci, którzy wydarzenia te znają i pamiętają, mogliby trochę ponarzekać na zbędność tego fragmentu „Witchblade: Redemption”. Ja bynajmniej nie mam najmniejszego zamiaru tego robić, ponieważ rozdział fenomenalnie zilustrował uwielbiany przeze mnie Stjepan Sejic i totalnie nieobiektywnie muszę napisać, że kilka kadrów wyszło mu po prostu fenomenalnie.

Podobny w wymowie jest także kolejny zeszyt. Jego główną bohaterką jest dziewczyna, która dzięki sprawnemu śledztwu jest niemal pewna, że Sara Pezzini i Witchblade to ta sama osoba. Odnajduje ona panią detektyw, by porozmawiać o jej motywacjach i inspiracjach. Tu znów historia daje spore pole do popisu dla Sejica, który jak zwykle wywiązuje się ze swojego zadania fenomenalnie. Tym razem jednak i scenariusz Marza zasługuje na wyróżnienie, ponieważ w fajny i przystępny sposób przypomina on czytelnikowi dlaczego detektyw Pezzini walczy ze złem. Wydaje mi się, że nawet osoby śledzące od samego początku losy nosicielki Witchblade znajdą tu coś dla siebie i w przeciwieństwie do wyżej opisywanego rozdziału, o tym nie mogę powiedzieć, by był zbędny.

Kolejne osiem stron, to krótka historia ponownie poświęcona postaci Patricka Gleasona, tym razem dotycząca początków jego kariery. Jej autorami są Filip Sablik (scenariusz) oraz John Tyler Christopher (rysunki) i jeśli jakikolwiek fragment trzeciego tomu „Witchblade: Redemption” mogę określić jako zbędny, to właśnie te kilka stron. Historyjka jest nieciekawa, nic nie wnosząca i w dodatku nie najlepiej narysowana.

Ostatni komiksowy fragment komiksu to annual przedstawiający czytelnikowi kolejna inkarnację Witchblade, tym razem umieszczoną w targanym wojennymi działaniami Stalingradzie. Niestety, jest to kolejna część tej odsłony cyklu, która nieszczególnie mocno przypadła mi do gustu. Przez te półtorej dekady istnienia serii z przygodami Sary Pezzini poznaliśmy już kilka wcześniejszych nosicielek artefaktu i za każdym razem oznaczało to krwawą siekaninę, za którą jakoś szczególnie mocno nie przepadam. Nie inaczej jest i tym razem, chociaż dla wyrównania szal muszę pochwalić Tony’ego Shasteena za bardzo przyjemną warstwę graficzną. Artysta ten świetnie odnalazł się w wojennych klimatach i nadał historii odpowiedni klimat. Pokuszę się o stwierdzenie, że spisał się on zdecydowanie lepiej niż Marz, który także w annualu odpowiadał za scenariusz.

Zeszyt ten zawierał także liczące dwanaście stron opowiadanie, przyozdobione ilustracjami wspomnianego już dziś Matthew Dow Smitha. Dodatek ten traktuję raczej jako ciekawostkę, raczej rzadko spotykaną w komiksach. Historyjka jest krótka i zwięzła, ani zła ani też szczególnie porywająca. Resztę trzeciego tomu „Witchblade: Redemption” stanowi galeria okładek, wśród których znalazło się kilka naprawdę udanych.

Komiks ten jest ciekawą, lecz nie przełomową lekturą. Czuć wyraźnie, że wszystko co jest w nim umieszczone stanowi podbudowę pod historię, która znajdzie się w tomie czwartym, gdzie umieszczono między innymi jubileuszowy „Witchblade #150”. Niemal każdy z rozdziałów tego tomu przyozdobiono bardzo dobrymi rysunkami, nierzadko lepszymi nawet od scenariusza Rona Marza. Sądzę iż mocna czwórka to dobra ocena dla tego komiksu.

Moje #15

Oto doczekaliśmy tej nieciekawej sytuacji, gdy kończą mi się archiwalne materiały do tej rubryki. Poniżej znaleźć możecie dość pokaźną porcję zdjęć zeszytów z czasów początków wydawnictwa Image i jak łatwo zauważyć, wszystko należy do studia WildStorm. Tym samym też wystrzelałem się z komiksów do fotografowania i od teraz "Moje" ukazywać będzie się tylko wtedy, gdy wpadnie mi do kolekcji coś zupełnie nowego. Oznacza to od teraz nie więcej niż jedną, a czasami dwie odsłony każdego miesiąca. Przejdźmy więc do konkretów.

"Wetworks #1" ze specjalną, potrójną okładką
Cała reszta posiadanych przeze mnie zeszytów z pierwszej serii "Wetworks"
"WildStorm Spotlight: Majestic" ze scenariuszem Alana Moore'a
Jedyne dwa posiadane przeze mnie numery "DV8"
4/5 pierwszej miniserii "Union". Numer pierwszy ozdobiono metaliczna okładką.
Kilka zeszytów serii "Backlash", w tym także jej pierwsza odsłona
3/4 antologii "WildStorm!"
I wreszcie kilka zeszytów pierwszego woluminu cyklu "Deathblow", w tym trzy z ilustracjami Tima Sale'a, wówczas zaczynającego swoją karierę
Na dziś to tyle. Pamiętajcie jednak o istnieniu rubryki "Wasze", na łamach której możecie chwalić się własnymi kolekcjami. Wystarczy zrobić zdjęcia i wysłać je na ktymczynski@interia.pl

Zapowiedzi Image na lipiec 2014

Przedwczoraj pojawiły się lipcowe zapowiedzi wydawnictwa Image i trzeba przyznać, że robią one spore wrażenie. Co prawda pojawi się mnóstwo nowych tytułów, lecz i tak moje zakupy nie będą wyglądać zbyt imponująco. Jako że przerzucam się z zeszytów na wydania zbiorcze, cieszę się iż niedługo lista trejdów do kupienia znacząco się wydłuży. Ale rzućmy okiem na zapowiedzi. Przede wszystkim, pełną listę znajdziecie TUTAJ.
W lipcu obrodzi nowościami. Pojawi się aż dziewięć tytułów z numerem jeden na okładce, a do tego dwa one-shoty. Najmocniej rzucają się w oczy dwa tytuły, o których wspomniałem ostatnio, a także "Low" Ricka Remendera czy nowy "Tech Jacket" autorstwa osób odpowiedzialnych za wydaną niedawno miniserię. W lipcu Image opublikuje także 15 wydań zbiorczych, w tym murowany hit, a więc 21 tom "The Walking Dead". Za dziesięć dolców nabyć będzie można pierwsze wydania zbiorcze "Deadly Class" oraz "Rocket Girl" i już teraz widać, że ten drugi prawdopodobnie zostanie pozbawiony jakichkolwiek dodatków.
Moje zakupy będą znów dość ubogie, ponieważ ograniczą się do "Lazarus #10", "Protectors Inc. #7" oraz "Umbral #7". Na szczęście widzę już co najmniej pięć tytułów, które będę kolekcjonować w wydaniach zbiorczych.

Piszcie w komentarzach co będziecie kupować :)

wtorek, 22 kwietnia 2014

Rzut oka na lipcowe zapowiedzi

Gdy człowiek spodziewa się, że wraz z zakończeniem sagi o Johnie Prophecie wskrzeszone studio Extreme znów zostanie posłane w piach, Rob Liefeld ponownie zaskakuje. Co prawda zapowiedzi na lipiec jeszcze się nie ukazały, ale poznaliśmy właśnie tytuł drugiego komiksu z logo Image na okładce, do którego scenariusz pisać będzie Warren Ellis. Tym razem będzie to "Supreme: Blue Rose" z rysunkami utalentowanej Tuly Lotay. Jestem zdziwiony kolejnym podejściem studia do tej postaci, która nie tak dawno temu została dosłownie zarżnięta przez kiepską historię Erika Larsena. Z drugiej jednak strony, Warren Ellis to taki scenarzysta, który jak mało kto gwarantuje wysoki poziom prezentowanej historii i cieszy mnie, że po kilkunastu miesiącach ciszy bardzo mocno zaangażował się znów w pisanie scenariusz. Poniżej okładka pierwszego numeru tytułu. Nie wiadomo niestety czy jest to ongoing czy miniseria, ani jak będzie się odnosić do wyżej wspomnianego runu Larsena.
Z cała pewnością comiesięczną serią ma być "Chew: Warrior Chicken Poyo", kolejna lipcowa premiera wydawnictwa Image. Spin-off popularnej serii o detektywie Chu tworzyć będzie duet John Layman/Rob Guillory, a więc twórcy oryginału i jak łatwo można się domyślić, jego głównym bohaterem jest uwielbiany przez czytelników cybernetyczny kurczak. polacy zapewne nie rozumieją jeszcze, czemu w Stanach tak mocno świrują na punkcie tej postaci, lecz sądzę że już we wrześniu, dzięki wydawnictwu Mucha Comics, znaczna ilość czytelników zacznie zastanawiać się, czy nie zainwestować w ten komiks.
No cóż, po tych dwóch zapowiedziach wypada mi tylko jeszcze mocniej niecierpliwić się w oczekiwaniu na całą listę tytułów, które wydane zostaną w lipcu.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Rat Queens #1: Magią i maskarą (Kurtis J. Wiebe/Roc Upchurch)

UWAGA: Poniższy tekst powstał dość dawno temu, bo 21.04.2014.  Z okazji publikacji ww. komiksu w naszym kraju przez wydawnictwo Non Stop Comics, recenzja została lekko przeredagowana oraz zaktualizowana.

Długo czekałem aż otrzymam ten komiks do domu. Nie tylko dlatego że generalnie większość oferty studia Shadowline do mnie mocno przemawia, ale także z powodu tego, że przeczytałem dwa pierwsze zeszyty i postanowiłem dalej nie psuć sobie zabawy, zaufałem twórcom komiksu oraz w ciemno zamówiłem pierwszy tom zbiorczy. Po drodze okazało się, że komiks ten został nominowany do nagrody Eisnera w kategorii „najlepsza nowa seria”, o czym zresztą napisałem już na blogu. To tylko spotęgowało moją ciekawość i niecierpliwość. Aż w końcu otrzymałem przesyłkę i przystąpiłem do lektury. Ku mojemu zdziwieniu, pomimo ogólnie dobrych przeczuć względem tytułu udało mi się znaleźć pewien mankament tej pozycji. Jesteście ciekawi jaki? Zapraszam do przeczytania recenzji „Rat Queens #1: Magią i maskarą”.

Szafa z komiksami

Dziś mała reklama o którą nikt mnie nie prosił. Już kilkukrotnie wspomniałem na blogu o YouTubowym kanale "Szafa z komiksami", na którym znajdują się recenzje wielu pozycji, w tym także tych wydanych przez Image. Dziś postanowiłem dla wszystkich leniwych umieścić tu odcinki, które dotyczą właśnie komiksów mojego ulubionego wydawnictwa. Oglądajcie, komentujcie, subskrybujcie, bo naprawdę warto. I to nawet, jeśli nie zgadzam się z częścią przedstawionych opinii.





Plotki, ploteczki i inne takie tam

Postanowiłem zebrać w jednym miejscu wszystkie plotki i ploteczki dotyczące komiksów Image na naszej polskiej ziemi. Generalnie nie ma tego zbyt dużo, ale i tak robi się ciekawie, tak więc zapraszam do lektury.
  1. Strona internetowa Muchy zmieniła się z brzydkiej-informacyjnej na brzydką-sklepową. Rzuca się w oczy podział na DC, Marvel, Image oraz Inne, co cieszy. Oznacza to bowiem iż Mucha ma zamiar inwestować w kolejne tytuły z tego wydawnictwa i być może już wiemy o jaki może chodzić. Na Pyrkonie, który odbył się miesiąc temu Tomasz Sidorkiewicz ujawnił, że w kręgu zainteresowań tego wydawnictwa jest "Invincible" Roberta Kirkmana.
  2. Skoro już mowa o Musze, "Severed: Pożeracz Marzeń" dość cicho radzi sobie na rynku. W przeciwieństwie do większości komiksów z Muchy, ta pozycja wciąż nie doczekała się zbyt wielu recenzji. Właściwie, to oprócz mojej własnej znalazłem jeszcze dwie. Obie charakteryzują się tym, że umieszczona przy nich okładka zajmuje więcej miejsca, niż sam tekst. Możecie przeczytać je TUTAJ oraz TUTAJ. Jeśli coś przegapiłem, dajcie znać.
  3. Wspomniałem już kiedyś o tym, że wydawnictwo Taurus podobno ma wydać w tym roku "Black Science" Ricka Remendera. Dziś dorzucę do tego jeszcze informację, jakoby w ofercie tej oficyny miał znaleźć się także "Lazarus" Grega Rucki. Ech... ale by było pięknie gdyby to wszystko zostało zrealizowane.
  4. Tymczasem z Taurusa dobiegają też informacje jak najbardziej oficjalne. Dodruk 10 tomu "Żywych Trupów" ukaże się około 10 czerwca. Mniej więcej wtedy też premierę zaliczy 20 tom serii, stanowiący pierwszą część "All Out War". Czekamy, czekamy.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Wesołych świąt!

Z okazji świąt życzę Wam, drodzy czytelnicy bloga, wszystkiego najlepszego. Jednocześnie zachęcam do zajrzenia na bloga jutro, ponieważ pojawi się jedna czy dwie notki. Dziś spędźcie czas z rodzinami i bawcie się dobrze. Wesołego jajka i smacznego królika (czy jakoś tak) życzę, a na koniec dodam jakiś losowy wybrany z Internetu obrazek :P

Okładka tygodnia #16

Świąteczna edycja tej rubryki niestety nie powala na kolana, bo chociaż udało mi się wyselekcjonować trzy naprawdę fajne okładki, to tak naprawdę jeszcze tylko jedna miała szansę załapać się do dzisiejszego zestawienia. Nie zdradzę która to była, lecz jak co tydzień przypomnę, że niemal wszystkie covery możecie zobaczyć w tym miejscu. No to jedziemy z tym koksem.
3. Morning Glories #38 - całkiem niedawno pierwszy tom tej serii został mocno zjechany na łamach "Szafy z komiksami" z czym zgadzam się jedynie częściowo. Uważam bowiem że graficznie seria prezentuje się przyzwoicie, a Rodin Esquejo każdego miesiąca dostarcza bardzo klimatyczne okładki. W zasadzie wspomnianego klimatu jest w nich więcej niż potem w samym zeszycie, co jednak nie umniejsza jego zasług. Gdyby tylko tak przykładał się do "Mind the Gap", to może nie czekałbym na kolejny zeszyt od grudnia zeszłego roku.
2. Genesis GN - debiutantka Alison Sampson pokazuje na co ją stać i robi to w całkiem przekonywujący i interesujący sposób. Co prawda ciężko spodziewać się, że komiks ten będzie hitem sprzedaży, ale na pewno kilka osób powinno skusić się na lekturę właśnie z powodu tej obrzydliwie pięknej okładki. Gdyby nie pewien debet na moim bankowym koncie, pewnie sam sięgnąłbym po ten komiks.
1. Witchblade #174 - po raz pierwszy od dłuższego czasu za okładkę nie wziął się Stjepan Sejic, ale dobry poziom coverów do tej serii został jak najbardziej utrzymany. John Tyler Christopher wykazał się świetnym pomysłem który pokazać ma iż Sara Pezzini bez swojego artefaktu jest w ogromnym niebezpieczeństwie. To udało się w stu procentach i zaowocowało zwycięstwem w świątecznej odsłonie cotygodniowej rubryki na tym blogu.

czwartek, 17 kwietnia 2014

Nominacje do nagród Eisnera

Ogłoszono tegoroczne nominacje do nagrody Eisnera. Jest mi niezmiernie miło poinformować Was, że mnóstwo tytułów i osób związanych z Image Comics ma szanse na zdobycie tej prestiżowej statuetki. Poniżej znajdziecie nominacje dotyczące tego wydawnictwa. Specjalnie nie spolszczałem nazw poszczególnych kategorii, ponieważ zapewne źle bym to zrobił :)
Best Continuing Series
    •    East of West, by Jonathan Hickman and Nick Dragotta (Image)
    •    Nowhere Men, by Eric Stephenson and Nate Bellegarde (Image)
    •    Saga, by Brian K. Vaughan and Fiona Staples (Image)
    •    Sex Criminals, by Matt Fraction and Chip Zdarsky (Image)

Best New Series
    •    Lazarus, by Greg Rucka and Michael Lark (Image)
    •    Rat Queens, by Kurtis J. Wiebe and Roc Upchurch (Image/Shadowline)
    •    Sex Criminals, by Matt Fraction and Chip Zdarsky (Image)

Best Anthology
    •    Outlaw Territory, edited by Michael Woods (Image)

Best Writer
    •    Kelly Sue DeConnick, Pretty Deadly (Image); Captain Marvel (Marvel)
    •    Matt Fraction, Sex Criminals (Image); Hawkeye, Fantastic Four, FF (Marvel)
    •    Jonathan Hickman, East of West, The Manhattan Projects (Image); Avengers, Infinity (Marvel)
    •    Eric Stephenson, Nowhere Men (Image)
    •    Brian K. Vaughan, Saga (Image)

Best Penciller/Inker or Penciller/Inker Team
    •    Nate Bellegarde, Nowhere Men (Image)
    •    Nick Dragotta, East of West (Image)
    •    Emma Ríos, Pretty Deadly (Image)

Best Painter/Multimedia Artist (interior art)
    •    Fiona Staples, Saga (Image)

Best Cover Artist
    •    Emma Ríos, Pretty Deadly (Image)
    •    Fiona Staples, Saga (Image)

Best Coloring
    •    Jordie Bellaire, The Manhattan Projects, Nowhere Men, Pretty Deadly, Zero (Image); The Massive (Dark Horse); Tom Strong (DC); X-Files Season 10  (IDW); Captain Marvel, Journey into Mystery (Marvel); Numbercruncher (Titan); Quantum and Woody (Valiant)
    •    Frank Martin, East of West (Image)

Jak sądzicie, czy któryś z wymienionych przedstawicieli Image Comics ma szansę zdobyć statuetkę?

Świeże spojrzenie na znaną historię

Dawno już nie miałem okazji napisać tego zdania, ale dziś takowa się nadarza: ileż razy już to przerabialiśmy? Serio, fascynacja komiksiarzy potworem Frankensteina zawsze mnie zastanawiała. DC ma takowego bohatera, Marvel eksperymentował z Franken-Castle, a Oni Press stworzyło niedawno postać Frankensteina-wikinga. Image Comics najwyraźniej nie mogło zostać w tyle i jakiś czas temu zapowiedziało wydanie "Madame Frankenstein" - kolejnej wariacji na temat potwora. Czy tym razem twórcom uda się wcisnąć do tej historii coś świeżego?
Jak wskazuje tytuł komiksu, "Madame Frankenstein" opowiadać będzie historię przywróconego do życia stwora, który okaże się być kobietą. Jamie Rich, scenarzysta komiksu, tym właśnie chce oderwać się od noweli Mary Shelley i zaserwować czytelnikom nieco paranormalny, ale w gruncie rzeczy wciąż bardzo gotycki romans. Komiks umiejscowiony zostanie w świecie, gdzie dzieło wspomnianej przed chwilą autorki istnieje i jest na tyle popularne, by doczekać się własnej filmowej ekranizacji. Akcja komiksu umiejscowiona jest w roku, w którym film ten wchodzi do kin, a Vincent - główny bohater "Madame Frankenstein", chce udowodnić że naprawdę można przywrócić kogoś do życia. I udaje mu się to.

Kobieta, którą Vincent przywróci do życia, to jego tragicznie zmarła ukochana. Mężczyzna będzie sądził, że stworzył coś mogące czuć ale jednocześnie dające się kontrolować. Motorem napędowym "Madame Frankenstein" ma być właśnie skomplikowana relacja tej dwójki, lecz w komiksie z cała pewnością nie zabraknie postaci drugoplanowych i innych, nie mniej istotnych intryg.

Co prawda "Madame Frankenstein" nie jest pierwszą współpracą Richa oraz Levens, lecz jest to pierwszy ich komiks, który ukaże się w druku. Scenarzysta komiksu zaznacza, że pomysł na całość serii to zasługa niedoświadczonej rysowniczki. Rich nie ma problemu z pomysłami podsuwanymi przez swoich współpracowników, ponieważ przydarzało mu się to praktycznie przy każdym komiksie, który tworzył w ostatnich kilku latach.

Tytułowa "Madame Frankenstein" nosi imię Gail, co jest pieszczotliwym skrótem od Galatea. Komiksowy Vincent zdecydowanie będzie przedstawiony w komiksie jako ten zły, lecz scenarzysta będzie próbował jakoś usprawiedliwić jego czyny. Nie oznacza to jednak, że mamy współczuć bohaterowi - co jakiś czas będzie nam przypominane, iż nie stoi on po jasnej stronie mocy. Twórcy przyznają, że w ich komiksie nie będzie ani jednej postaci, o której z czystym sumieniem mogą powiedzieć, że jest dobra.

Komiks będzie liczącą siedem numerów miniserią, a Megan Levens obecnie jest mniej więcej w połowie rysowania całości, której pierwszy numer zadebiutuje na początku maja.

wtorek, 15 kwietnia 2014

The Walking Dead vol. 8: Made to Suffer


Szczerze powiedziawszy długo czekałem na moment, w którym będę mógł zrecenzować ten komiks. Ósmy tom „The Walking Dead” jest chyba tym, do którego wieloletni fani wciąż czują największy sentyment. Dlaczego? Jeśli w komiksach wciąż zdarza się coś, co zmienia oblicze danego tytułu na zawsze, to ten tom jest idealnym tego dowodem. Pytanie tylko, czy oznacza to jednocześnie iż komiks stoi na wysokim poziomie? Nie jestem do końca przekonany i w dzisiejszym tekście postaram się wyjaśnić dlaczego tak uważam.

Na początek może parę słów o fabule. Spełnia on najgorszy koszmar ekipy Ricka Grimesa, ponieważ pod więzienie podjeżdża zbrojna częśc mieszkańców Woodbury, prowadzona przez samego Gubernatora – człowieka, który według ich wiedzy już nie żył. Człowiek ten nie tylko chce przejąć więzienie wraz z wszystkimi zgromadzonymi tam zapasami, ale przyświeca mu także inny cel – zemsta na ludziach, którzy potwornie go okaleczyli.

Ten tom „The Walking Dead” przechodzi do historii cyklu głównie z jednego powodu. Jest nim ogromny stos ofiar, który w nim się formuje. Po względnie spokojnym okresie spędzonym w więzieniu, twórcy komiksu raz jeszcze pokazują, że w serii tej absolutnie nikt nie może czuć się bezpiecznie. Lecz tym razem nie tylko umierają osoby dotychczas uważane za nietykalne, ale także dzieje się to bez żadnego patosu, znacząco większej ilości miejsca poświęconego na daną scenę czy po uprzednim czułym pożegnaniu ze swoimi bliskimi. Za to, że pierwszoplanowe postacie z komiksu giną w tak zwyczajny sposób, należą się scenarzyście brawa. Ale czy aby na pewno wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka?

Obawiam się, że nie do końca. Chociaż stos ofiar w ósmym tomie „The Walking Dead” naprawdę robi wrażenie, tak naprawdę nikt nie ginie przypadkowo. Nie będę podawał konkretnych imion, ale w komiksie tym żegnamy się z osobami, na które od jakiegoś czasu nie było wyraźnego pomysłu. Ich historia została już przedstawiona, charakter i poglądy zaprezentowane, a możliwość jakiejś znaczącej zmiany właściwie zerowa. Zdumienie dotyczące scen poszczególnych zgonów jest duże, ale nikt tu nie ginie w połowie opowiadanego wątku, a całe zaskoczenie spowodowane jest tym, że zdecydowana większość obsady tego tomu to osoby, które poznaliśmy niemal na samym początku serii i one „zawsze w nim były”. Kirkman znalazł świetny sposób na pozbycie się tych hamulcowych, żeby móc ruszyć dalej z historią Ricka Grimesa. Ósmy tom „The Walking Dead” raz jeszcze pokazuje, że w serii śmierć może ponieść absolutnie każdy, oprócz naszego jednorękiego terminatora. Może i jestem naiwny, ale uważam iż „The Walking Dead” to jedyny w swoim rodzaju komiks dlatego, bo tu bez kłopotów można przeprowadzić zmianę głównego bohatera cyklu i bardzo prawdopodobne, że cała seria zupełnie by na tym nie ucierpiała.

Nie zrozumcie mnie źle – nie przeszkadza mi fakt, że Rick przeżył wydarzenia z tego tomu. Nie podoba mi się to, jak wyraźnie robi się z niego postać, której losami nie idzie się zbytnio przejmować – on jest po prostu nietykalny i potrafi wykosić wszystko, nawet pomimo braku jednej dłoni i byciu, delikatnie mówiąc, raczej chuderlakiem.

Zauważyliście już zapewne, że nie wspomniałem jeszcze ani razu o czymś innym niż siekanina, która mieliśmy w tym tomie? I słusznie, ponieważ „Made to Suffer” zasadniczo nie oferuje nic ponadto. Jeśli szukacie nawet niezbyt pogłębionego portretu psychologicznego któregoś z bohaterów, to porzućcie wszelką nadzieję – ósmy tom „The Walking Dead” to po prostu jedna wielka i krwawa strzelanina. Czy zabrakło miejsca na cokolwiek innego? Nie sądzę, myślę że dałoby radę zmienić kilka scen na korzyść społecznego aspektu serii.

Jak wszyscy doskonale wiemy, diabeł tkwi w szczegółach. O ile na pierwszy rzut oka wydaje się, że Charlie Adlard rysuje „Made to Suffer” na swoim standardowym, średnim poziomie, o tyle bliższe przyjrzenie się niektórym kadrom może już wywołać u czytelnika płacz. Na jednym kadrze mamy przedstawioną postać X, a na kolejnym tę samą osobę, tylko sekundę później i w lekkim przybliżeniu, możemy być niemal pewni że artysta dał jej w międzyczasie dał jej inną fryzurę, kształt i owal twarzy, a cały ten zabieg nie ma najmniejszego uzasadnienia. Jedynie nieco lepiej jest na stronach, które w całości są jednym, dużym rysunkiem.

Oczywiście komiks nie posiada żadnych dodatków i polskie wydanie od Taurusa jest bardzo solidne, niedrogie i... zapewne wyprzedane. Z cała pewnością jest to najważniejszy tom w dotychczasowej historii „The Walking Dead”, ale czy jest najlepszy? Moim zdaniem zdecydowanie nie – uważam, że zarówno pod względem fabularnym jak i rysunkowym dużo lepiej prezentował się chociażby tom czwarty. Nie każdy musi się ze mną zgadzać i dlatego serdecznie zachęcam do sięgnięcia po ten tom w celu wyrobienia sobie własnego zdania. Ja wystawiam czwórkę, ale z dużym minusem.

Kirkman opowiada o niedawnych rewelacjach z Niezwyciężonego

Ta notatka roić będzie się od spoilerów z komiksu "Invincible #110", więc jeśli nie chcecie sobie zepsuć niespodzianki, nie zaglądajcie w jej dalszą część. No chyba że koniecznie chcecie dowiedzieć się, co tak upokarzającego zdarzyło się głównemu bohaterowi, wtedy droga wolna. Zostaliście ostrzeżeni, nie życzę sobie żadnych pretensji.
W "Invincible #110" Mark Grayson i Atom Eve rozeszli się. Jest to mocno skomplikowana sytuacja, ponieważ dziewczyna jest z herosem w zaawansowanej ciąży. Znacznie bardziej szokujące czytelnika było jednak to, co przydarzyło się Markowi nieco wcześniej. Mianowicie spotkał on Anissę - Viltrumiankę próbującą zasymilować się z mieszkańcami Ziemi i został przez nią zgwałcony.

Okazuje się, że scena ta była planowana już od dłuższego czasu. Robert Kirkman chciał umieścić Marka Graysona w takim położeniu, w jakim nie był jeszcze żaden heros obecny na kartach komiksów. Ponadto chciał on zwrócic uwagę na czyn, który wbrew powszechnie panującej opinii jest możliwy do wykonania. Chociaż podobne wypadki przydarzały się w przeszłości innym męskim postaciom z komiksów, to jednak ta z łamów "Invincible #110" jest jak dotąd tą, w której twórcy pozwolili sobie na pokazanie największej ilości szczegółów. Kirkman podkreśla jednak, że teraz najmocniej skupiać będzie się na psychice głównego bohatera serii, ponieważ to właśnie w niej rozgrywać ma się najwięcej wydarzeń związanych z gwałtem.

Pomimo wszystkich wydarzeń, które w ostatnich miesiącach można było zobaczyć na łamach serii "Invincible", seria nie zmieni się w mroczny tytuł tylko dla dorosłych.

Co prawda Eve rzuciła Marka, to jednak nie musimy się obawiać zniknięcia tej postaci z serii. Dla Marka zaczyna się jednak zupełnie nowy etap w życiu, dlatego 111 numer jego serii można potraktować jako jej zupełnie nowy początek.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Okładka tygodnia #15

Dziś jest jeden z tych tygodni, kiedy pisanie kolejnej odsłony tej cotygodniowej rubryki przychodzi mi z niemałym trudem. Powód jest bardzo prosty - spośród opublikowanych w minioną środę okładek wytypowałem trzy moim zdaniem najlepsze, ale miałem jednocześnie świadomość, że tydzień temu prawdopodobnie żadna z nich nawet nie załapałaby się do zestawienia. Zresztą oceńcie sami.
3. Great Pacific #14 (cover B - Pollina) - nie po raz pierwszy w przypadku tej serii warianty są lepsze od standardowej okładki. Adam Pollina nieźle zagrał motywami, pokazując Chasa Worthingtona oraz pojawiającą się w serii tu i ówdzie gigantyczną ośmiornicę jako jedność, co łatwo można zrozumieć jako motyw mający swoje drugie dno. Sądzę że cover B tego zeszytu znacznie mocniej zachęca do sięgnięcia po numer.
2. Manifest Destiny #5 (2nd Printing variant) - na początku chciałbym zaznaczyć, że wariant ten niczym w zasadzie nie różni się od tego, który znajdował się na okładce pierwszego druku tego komiksu. W dzisiejszym zestawieniu ten odgrzewany kotlet pojawił się dlatego, bo konkurencja była wyjątkowo słaba. Plus należy się za fajne pokazanie emocji postaci na ilustracji, minus - aczkolwiek niewielki - za średnio udany dobór kolorów.
1. Invincible #110 - prosta okładka zwiastująca ogromne wydarzenia w środku zeszytu. Przemówiła do mnie na tyle mocno, że po zeszyt ten sięgnąłem bardzo szybko i jestem z lektury zadowolony. Tak właśnie powinna działać dobra okładka. Ta dodatkowo ma w sobie coś, co bardzo lubię - jest prosta, ale przekazuje spory ładunek emocjonalny i... no co tu dużo mówić - sięgnijcie po ten zeszyt koniecznie i wyróbcie sobie własne zdanie.

O fascynacji seryjnymi mordercami

Niespełna trzy miesiące temu napisałem już kilka słów o zapowiedzianej na Image Expo serii "Nailbiter". Od tego czasu o komiksie tym nieco ucichło, lecz teraz właściwa machina promocyjna powinna ruszyć pełną parą. Pierwszą jaskółką jest wywiad udzielony portalowi Bleeding Cool. Zobaczmy więc, czy udało mi się wyciągnąć z niego coś interesującego?
Przypomnę może, że "Nailbiter" opowiada historię małego miasteczka, które wydało na świat podejrzanie dużą ilość seryjnych morderców. Głównym bohaterem serii będą nie tylko te właśnie osoby, ale także ktoś, kto zechce poznać tajemnicę Buckaroo.

Jak to zwykle bywa w przypadku portalu Bleeding Cool, wywiad prędzej czy później musi stać się rozmową o pierdołach. W tym przypadku było tak juz od samego początku, ponieważ Joshua Williamson zdradził, iż sam powinien by tytułowym bohaterem, ponieważ obgryza paznokcie. Serio? -_-

Dalej na szczęście jest już nieco poważniej. Dowiedzieliśmy się, że tytułowy bohater serii porywa osoby obgryzające paznokcie, odgryza je im i później zabija. Wszystko to brzmi na naprawdę chorą fiksację, lecz jak twierdzi scenarzysta, niektórzy spośród pozostałej piętnastki seryjnych morderców będą jeszcze bardziej obrzydliwi.

Według danych, jakie jakiś czas temu opublikowało FBI, w Stanach grasowało w ostatnich latach prawie 50 seryjnych morderców. Gdy Williamson zapowiedział serię "Nailbiter" na Image Expo, zaczęło dziać się coś dziwnego - zgłaszały się do niego osoby, które miały jakoś do czynienia z kimś, kto zabił więcej niż jedną osobę. Ich opowieści były straszne i smutne zarazem, lecz Williamson nie użył ich w swoim komiksie. Sam scenarzysta mieszkał w mieście, w którym działali członkowie Zodiaka.

Williamson zauważył, że w USA seryjnych morderców otacza się wręcz kultem. Za przykład podaje zeszłoroczną aukcję, na której sprzedano za ogromne pieniądze nóż użyty rekwizyty z "Psychozy" Hitchcocka, a także aplikację wydawnictwa Dark Horse, pozwalającą na usmażeniu na krześle elektrycznym Marva z "Sin City", która okazała się hitem.

Każda z pierwszoplanowych postaci pojawiających się w "Nailbiter" nie jest jednowymiarowa i coś może skrywać. Scenarzysta uważa, że właśnie dzięki temu śledzenie jego serii może okazać się obrzydliwą, ale zarazem dobrą zabawą. Okazuje się, że początkowo seria tworzona była z myślą o innym wydawnictwie, które jednak pomysł ten odrzuciło. Mike Henderson zaproponował Image i tam w końcu "Nailbiter" wylądował. Obaj twórcy dzielą się obowiązkami mniej więcej po połowie i Williamson zapewnia, że żaden numer serii nie powstanie bez udziału ich obu.

Pierwszy numer serii "Nailbiter" zadebiutuje siódmego maja.

sobota, 12 kwietnia 2014

Śladami herosów #3

Trzecia odsłona rubryki „Śladami herosów” będzie trochę inna niż obie poprzednie. I zarazem krótsza. Tym razem bowiem nie skupimy się na jednym bohaterze lub grupie herosów, a od razu ogarniemy całe uniwersum. Z tego powodu podzieliłem dzisiejszą odsłonę nieco inaczej niż ostatnim razem, a całość wspomagana była przez Pawła Deptucha, któremu serdecznie dziękuję i na którego zwalam winę za ewentualne braki. Myślę że już domyśliliście się jakim wycinkiem Image Comics się dziś zajmiemy. Panie i panowie, oto Kirkmanverse.
SERIA GŁÓWNA
Invincible (styczeń 2003-trwa) – wiem iż całość Kirkmanverse nie zaczęła się na tym komiksie, ale nikt nie wmówi mi, że to właśnie cykl przygód Marka Graysona nie jest najważniejszy i bez sukcesu tego tytułu w zasadzie nie miałbym o czym pisać w dzisiejszej odsłonie. Przy okazji seria opowiadająca o losach Niezwyciężonego to jedna z ciekawszych pozycji nie tylko w ofercie Image, ale także spośród wszystkich komiksów dostępnych obecnie na rynku. Jest tu w zasadzie wszystko, a Kirkman pisze kolejne zeszyty tak, że praktycznie za każdym razem udaje mu się nas czymś zaskoczyć. Zdecydowanie jest to tytuł wart Waszej uwagi, jeśli jakimś cudem jeszcze po niego nie sięgnęliście.
SERIE, MINISERIE I ONE-SHOTY POBOCZNE
Brit vol. 1 (lipiec 2003) – pierwszy z serii one-shotów, których istnienie odkryłem przygotowując się do napisania dzisiejszej odsłony tej rubryki. Nie czytałem go, lecz z opisu wywnioskować mogę iż opowiada on o sytuacji, w której rząd USA postanawia wysłać Brita na emeryturę. Pytanie tylko czy ktoś tak potężny może spokojnie po prostu odejść?

Brit vol. 2 (wrzesień 2007-styczeń 2009) – gdy intensywny rozwój Kirkmanverse stał się faktem, kolejni bohaterowie dostawali swoje solowe serie. Jednym z nich był Brit i podobnie jak kilka innych tytułów, o których dziś wspomnę, nie odniósł spodziewanego sukcesu. Seria nie była zbyt popularna i zakończyła się na dwunastym numerze, z czego cały drugi story-arc to jeden wielki team-up bohaterów z Kirkmanverse.

Brit: Cold Death (grudzień 2003) – gdy pierwszy one-shot odniósł spory sukces, szybko przygotowano kolejny. Także i za ten odpowiedzialny był duet Robert Kirkman/Tony Moore. Także i lektura tego komiksu jest dopiero przede mną, lecz z opisu dowiedziałem się, iż opowiada on o próbach przywrócenia do służby Brita, co oczywiście doprowadzi do wielu krwawych starć.

Brit: Red White Black and Blue (lipiec 2004) – ostatni z cyklu one-shotów z Britem w roli głównej. Ten z kolei opowiada o starciu bohatera z kosmitami zagrażającymi światu, a także o pierwszych dniach Brita w roli ojca. Tym razem całość narysowana została przez Cliffa Rathburna, otwierając mu drogę do pracy przy „The Walking Dead”.

Capes (wrzesień 2003-listopad 2003) – trzyczęściowa miniseria przedstawiająca nowych superherosów stworzonych przez Roberta Kirkmana. Sądząc po tym, że nie doczekała się kontynuacji, a jej bohaterowie przewijają się w innych tytułach jako bohaterowie raczej drugoplanowi, można przypuszczać, że nie odniosła spodziewanego sukcesu.

Guarding the Globe vol. 1 (wrzesień 2010-październik 2011) – po kilku latach przerwy i zakończeniu niżej wspomnianego Wolf-Mana, Kirkman znów postanowił rozszerzyć swoje uniwersum i dał Britowi własną drużynę. Ta sześcioczęściowa miniseria cierpiała jednak nie z powodu słabej historii, lecz przez dręczące ją potężne opóźnienia, przez co nie przejdzie ona do historii jako ulubiona pozycja fanów. Koncepcja ostatecznie nie upadła i doprowadziła do powstania...

Guarding the Globe vol. 2 (wrzesień 2012-luty 2013) – po roku nieobecności grupa dowodzona przez Brita powróciła z nowymi twórcami, pod postacią serii ongoing. Najwyraźniej jednak złe wspomnienia po poprzedniej miniserii nie były zbyt dobre, ponieważ czytelnicy nie dopisali i tytuł ten został skasowany zaledwie po sześciu numerach. Muszę przyznać, że rozumiem decyzję Kirkmana, który dał twórcom jeszcze jedną szansę, ponieważ historia przedstawiona przez Phila Hestera oraz Todda Naucka była naprawdę interesująca.

Invincible Presents: Atom Eve (grudzień 2007-marzec 2008) – dwuczęściowa miniseria skupiona wyłącznie na postaci Atom Eve. Niestety, tak jak nie lubiłem tej postaci, tak po lekturze tego tytułu nie lubię jej jeszcze mocniej. By być uczciwym, na plus zaliczyć trzeba rysunki Nate’a Bellegarde, który powrócił jeszcze w...

Invincible Presents: Atom Eve & Rex Splode (październik 2009-luty 2010) – tytuł ten to w sumie zmyłka, ponieważ opowiada głównie o drugim herosie wymienionym w tytule. Moim zdaniem jest to lektura stojąca na dużo wyższym poziomie od poprzedniego tytułu, lecz ten wciąż nawet nie zbliżył się do tego, co każdego miesiąca prezentuje Kirkman na łamach głównego ongoingu. Warto w zasadzie jedynie dla warstwy graficznej.
Invincible Universe (kwiecień 2013-kwiecień 2014) – dwa miesiące po zakończeniu drugiego woluminu „Guarding the Globe”, duet Hester/Nauck wystartował z jego kontynuacją, tyle tylko że ozdobioną o wiele bardziej chwytliwym tytułem. Zabieg ten się udał, ponieważ dopiero wydany niedawno dwunasty numer okazał się ostatnim zeszytem tej serii. Osobiście jednak uważam, że twórcy przesadzili już z rozmachem, jaki zaproponowali czytelnikowi, który miał sporą szanse pogubić się w tym co, gdzie, z kim, kto i jak.

Tech Jacket (październik 2002-kwiecień 2003) – od tego tytułu wszystko się zaczęło. Sześcioczęściowa miniseria ukazywała się kwartał przed startem „Invincible” i oficjalnie Kirkmanverse narodziło się właśnie na jej łamach. Historia Zacka Thompsona, który wszedł w posiadanie jednego z najpotężniejszych artefaktów w uniwersum jest dodatkowo bardzo interesującą lekturą. Aż dziw bierze, że Kirkman przez lata nie zdecydował się kontynuować tej marki, ponieważ tytuł ten został bardzo ciepło przyjęty przez czytelników.

Tech Jacket Digital (styczeń 2014) – po jedenastu latach bez własnego tytułu, Tech Jacket powrócił na łamach wydanej tylko cyfrowo (jak na razie przynajmniej) miniserii, której głównym celem było przypomnienie czytelnikom o tym herosie. Joe Keatinge oraz Khary Randolph spisali się bardzo dobrze, ponieważ niedawno ogłoszono iż dwójka ta odpowiedzialna będzie za nową serię ongoing z tym herosem. Osobiście muszę dodać, że nie spodobała mi się zaprezentowana na łamach tej miniserii historia. Była zbyt mocno skierowana do czytelników, którzy zupełnie nie kojarzą postaci Tech Jacketa.

The Astounding Wolf-Man (maj 2007-listopad 2010) – paradoksalnie to właśnie od tego komiksu zaczęła się moja przygoda z uniwersum Kirkmana. Gdy pierwszy raz po niego sięgnąłem, tytuł ten liczył sobie dopiero kilka numerów, a „Invincible” powoli dobijał już do 40. Historia Gary’ego Hamptona wydawała mi się również bardziej interesująca niż „kolejna superbohaterska nawalanka”. Dziś wiem jak mocno byłem w błędzie, lecz swojej opinii o Wolf-Manie nie zmieniam. Seria zaliczyła 25 numerów i cały czas stała na przyzwoitym poziomie, a jeden z jej numerów to crossover z Niezwyciężonym – moim zdaniem był to zresztą chyba najsłabszy numer tego tytułu.
INNE TYTUŁY WARTE UWAGI
Marvel Team-Up vol. 3 #14 (styczeń 2006) – okazyjny transfer Niezwyciężonego do uniwersum Marvela, gdzie łączy siły ze Spider-Manem i spotyka na swojej drodze Avengersów. Było to możliwe, ponieważ serię tę pisał Robert Kirkman i zgrabnie wplótł to w fabułę 33 numeru regularnej serii „Invincible”, w którym tytułowy bohater był rzucany po innych wymiarach przez Angstroma Levy’ego. Z tego co się orientuję, numer ten jest jak najbardziej kanoniczny.

Noble Causes #37 (październik 2008) – gościnny występ Niezwyciężonego, jeden z wielu zresztą na łamach tej serii, ale pierwszy naprawdę pełnoprawny. Jak donosi Paweł Deptuch, na jego łamach „Invincible przybywa w poszukiwaniu Dusk Blackthorne, aby dostarczyć ją do Baltimore pod zarzutem  licznych włamań i napastowań. Oczywiście następuje spektakularna walka z Dawn (bratem Dusk), spowodowana nie tyle lojalnością wobec siostry, a zazdrością względem Zephyr (która przytuliła się do Niezwyciężonego)”.

Savage Dragon #139-144 (październik 2008-styczeń 2009) – kolejny gościnny występ zawdzięczamy podróży Savage Dragona w poszukiwaniu sojuszników w walce z wielkim niebezpieczeństwem. Swoje pięć minut zaliczyli tam również między innymi Spawn, Witchblade czy ShadowHawk, a całość sprowadza się raczej do roli ciekawostki.

The Pact vol. 2 (kwiecień 2005-styczeń 2006) – czteroczęściowa miniseria opowiadająca o dużym team-upie postaci z różnych studiów wydawnictwa Image Comics. Każdy numer tworzony był przez duet, który odpowiadał za kreację jednego z czterech członków tytułowego paktu. Warto sięgnąć raczej tylko z ciekawości, lub by przekonać się, że „Image United” naprawdę można było zrealizować, tylko potrzebne było zupełnie inne podejście.

Wymiana rysowników w komiksie Image

Nie zdarza się zbyt często w komiksach od Image, by jeden z jego twórców postanowił porzucić projekt, a ten mimo wszystko trwał bez większych opóźnień. Taki miły wyjątek od reguły postanowił zaserwować nam współtwórca "One Hit Wonder", a konkretnie rysownik tej ciepło przyjętej miniserii Ariel Olivetti. Jego następcą został Stephen Thompson, a próbkę jego umiejętności możecie zobaczyć poniżej.
Z wydanego przez Fabrice'a Sapolsky'ego oświadczenia możemy dowiedzieć się, że od samego początku Olivetti zaznaczał, że może nie być dane mu dokończyć ten komiks i gdy oficjalnie potwierdził, że z powodu innych zobowiązań musi odejść z "One Hit Wonder", sam zaproponował swojego następcę. Tym miał być Will Sliney, który jednak otrzymał posadę w Marvelu. Artysta jednak polecił swojego przyjaciela Stephena Thompsona, który po narysowaniu powyższej planszy od razu dostał angaż. Całość odbyła się na tyle szybko, że "One Hit Wonder" nie zaliczały prawdopodobnie żadnych większych opóźnień.

Ech, oby tak sprawne rozwiązywanie kłopotów stało się w Image tradycją.

Gdy dwóch wariatów bierze się za komiks

Jednym z największych odkryć mijających miesięcy w wydawnictwie Image jest bez wątpienia seria "Sex Criminals" Matta Fractiona i Chipa Zdarsky'ego. Nic więc dziwnego, że obaj pojawili się na tegorocznej odsłonie Emerald City Comic Con i nawet otrzymali swój własny panel. Co prawda obaj opowiadali raczej mało istotne szczegóły, pozytywna energia jaką przekazali zebranym jest o tyle fajna, że postanowiłem krótko opisać co w zasadzie działo się podczas spotkania twórców z fanami.
Najpierw Fraction i Zdarsky opowiedzieli zebranym o procesie tworzenia okładki do czwartego wydania pierwszego numeru serii, który widzicie powyżej. Rysownik serii dostał maila z informacją, że potrzebny jest cover do kolejnego wznowienia i ma niecały dzień na dostarczenie takowego. Wtedy też pojawiła się myśl, by stworzyć nie rysunek a zdjęcie. Zdarsky'ego zawsze śmieszyły fotosy małżeństw ze swoimi dziećmi, dlatego zaproponował Fractionowi taki właśnie pastiż. Gdy ten się zgodził, obaj twórcy mailowo ustalili pozycje w jakich będą pozować do zdjęcia, a następnie Zdarsky przy użyciu photoshopa połączył wszystko w widoczną powyżej okładkę.

Artysta zdradził, że początkowo napis na okładce miał brzmieć "Time Magazine's Comic of the Year", lecz uznano iż zastąpiony zostanie krótkim podsumowaniem hejtu, jaki wylewał się początkowo na obu twórców. Ostatecznie na okładce znalazł się napis: "From the writer of 'Hawkeye' and 'Inhuman' and the guy who talks to Applebee's on Facebook".

W jednym z numerów serii znalazł się fragment tekstu piosenki Queen. Obaj twórcy nie mieli pozwolenia na ich wykorzystanie i odwiedził ich prawnik. Osiągnięto ugodę na mocy której słowa zostaną usunięte z wydania zbiorczego i zastąpione autorskim pomysłem Fractiona.

Okazuje się, że wiele pomysłów wykorzystanych w "Sex Criminals" przychodziły do głowy Fractiona podczas pisania skryptów. Tak właśnie narodziło się okazyjne przełamywanie czwartej ściany, które pojawiło się na kilku stronach komiksu.

Kolumna listowa w "Sex Criminals" miała być dośc kontrowersyjna i obaj twórcy zastanawiali się nad tym, czy aby nie złagodzić tam swoich wypowiedzi. Okazało się jednak, że nie tylko została ona przyjęta z poczuciem humoru, ale wręcz cieplej wypowiadały się o niej kobiety niż mężczyźni. Fraction i Zdarsky zapowiedzieli, że jeszcze w tym roku ukaże się ich książka, zawierająca... porady seksualne. Artysta pochwalił się, że powstała już jej okładka i niektórych może nieco oburzyć.

Panel zakończył wydawca Ron Richards, który potwierdził wyprzedanie się nakładu piątego numeru "Sex Criminals" i spytał Zdarsky'ego kiedy dostarczy mu nową okładkę.