czwartek, 24 kwietnia 2014

Witchblade: Redemption vol. 3 (Ron Marz/Stjepan Sejic/Matthew Dow Smith i inni)

Gdy zastanawiałem się nad tym, jaki komiks ze swojej półki zrecenzować w dzisiejszym tekście, z niespodziewaną pomocą przyszła mi kolejna afera dotycząca seksistowskiego pokazywania postaci kobiecych w komiksach, która w niewielkim stopniu przelała się także na forum Avalonu. Nie czas to i miejsce na opisywanie szczegółów tej sprawy, ważny obecnie jest tylko fakt, że dzięki dyskusji o tym czy biust Wonder Girl wygląda na bardziej prawdziwy czy sztuczny, przypomniałem sobie, że już od dłuższego czasu zalegam z recenzjami cyklu „Witchblade: Redemption”. Jako że w zeszłym miesiącu odświeżyłem nieco także zaległe „Artifacts”, dziś padło na drugi tytuł ze studia Top Cow, który swego czasu kupowałem.

Dziś odejdę trochę od standardowej kolejności moich tekstów. W tym akapicie powinienem napisać parę słów o fabule przedstawionej na łamach trzeciego tomu „Witchblade: Redemption”. Jednak jako iż jest to kilka niezależnych od siebie historii, tym razem postąpię inaczej i opiszę komiks krok po kroku. Zacznę od kilku zdań wstępu napisanego przez Jima Valentino. Z reguły tego typu dodatki czytam z niezbyt dużą ochotą, ponieważ wszystkie głównie dotyczą tego, by jeszcze mocniej zachęcić czytelnika do lektury. Osobiście uważam, że skoro już kupiłem ten komiks, to po to, aby go przeczytać i nie potrzebuję dodatkowych zachęt. Wstęp twórcy postaci Shadowhawka, chociaż dość krótki, spodobał mi się z jednego powodu – znajduje się w nim ciekawa informacja o Wonder Woman, o której wcześniej nie wiedziałem i jest ona tylko kolejnym przykładem na to, jak mocno porąbana jest kwestia praw autorskich w DC i Marvelu. Cała reszta tekstu to standardowe zachwyty nad trzymanym w rękach komiksem, więc można spokojnie go pominąć.

Pierwsza historia przedstawiona na łamach trzeciego tomu „Witchblade: Redemption” to nie do końca solowa przygoda Patricka Gleasona – partnera Sary Pezzini zarówno w pracy jak i po jej zakończeniu. Tym razem bez wsparcia nosicielki Witchblade musi on sobie poradzić z pewnym nadnaturalnym zagrożeniem. Dwuzeszytowa opowieść ma za zadanie przekonać nas, że detektyw Gleason nie daje sobie w kaszę dmuchać i to z pewnością się udało. Scenariusz historii nie jest zbyt skomplikowany, a także nie zaskakuje praktycznie w żadnym miejscu. Całość jest jednak utrzymana w bardzo przyjemnym, mrocznym stylu, momentami przypominającym wręcz dzieła z uniwersum „Hellboy’a”. Ogromna w tym zasługa rysownika Matthew Dow Smitha, który bardzo wyraźnie inspirował się pracami Mike’a Mignoli, momentami wręcz kopiując styl tego niesamowitego rysownika. Nie mam nic przeciwko takiemu zabiegowi, ponieważ dzięki niemu historia tylko zyskała i te czterdzieści kilka stron z całą pewnością mogę określić jako bardzo przyjemną lekturę.

Następny rozdział tej odsłony „Witchblade: Redemption” to debiut na kartach komiksu porucznika Phippsa. Początkowo nie wiemy dla kogo to robi, lecz policjant szuka haka na detektyw Pezzini. Udaje mu się dotrzeć do listu autorstwa Jake’a McCarthy’ego – byłego partnera Sary, w którym opisuje on historię ich znajomości. Zeszyt ten wydany został w ramach obchodzenia piętnastej rocznicy istnienia serii i nie można powiedzieć o nim nic innego, jak tylko to, iż przypomina on origin bohaterki i najważniejsze fakty z początków jej działalności. Dla nowych czytelników to nie lada gratka, lecz ci, którzy wydarzenia te znają i pamiętają, mogliby trochę ponarzekać na zbędność tego fragmentu „Witchblade: Redemption”. Ja bynajmniej nie mam najmniejszego zamiaru tego robić, ponieważ rozdział fenomenalnie zilustrował uwielbiany przeze mnie Stjepan Sejic i totalnie nieobiektywnie muszę napisać, że kilka kadrów wyszło mu po prostu fenomenalnie.

Podobny w wymowie jest także kolejny zeszyt. Jego główną bohaterką jest dziewczyna, która dzięki sprawnemu śledztwu jest niemal pewna, że Sara Pezzini i Witchblade to ta sama osoba. Odnajduje ona panią detektyw, by porozmawiać o jej motywacjach i inspiracjach. Tu znów historia daje spore pole do popisu dla Sejica, który jak zwykle wywiązuje się ze swojego zadania fenomenalnie. Tym razem jednak i scenariusz Marza zasługuje na wyróżnienie, ponieważ w fajny i przystępny sposób przypomina on czytelnikowi dlaczego detektyw Pezzini walczy ze złem. Wydaje mi się, że nawet osoby śledzące od samego początku losy nosicielki Witchblade znajdą tu coś dla siebie i w przeciwieństwie do wyżej opisywanego rozdziału, o tym nie mogę powiedzieć, by był zbędny.

Kolejne osiem stron, to krótka historia ponownie poświęcona postaci Patricka Gleasona, tym razem dotycząca początków jego kariery. Jej autorami są Filip Sablik (scenariusz) oraz John Tyler Christopher (rysunki) i jeśli jakikolwiek fragment trzeciego tomu „Witchblade: Redemption” mogę określić jako zbędny, to właśnie te kilka stron. Historyjka jest nieciekawa, nic nie wnosząca i w dodatku nie najlepiej narysowana.

Ostatni komiksowy fragment komiksu to annual przedstawiający czytelnikowi kolejna inkarnację Witchblade, tym razem umieszczoną w targanym wojennymi działaniami Stalingradzie. Niestety, jest to kolejna część tej odsłony cyklu, która nieszczególnie mocno przypadła mi do gustu. Przez te półtorej dekady istnienia serii z przygodami Sary Pezzini poznaliśmy już kilka wcześniejszych nosicielek artefaktu i za każdym razem oznaczało to krwawą siekaninę, za którą jakoś szczególnie mocno nie przepadam. Nie inaczej jest i tym razem, chociaż dla wyrównania szal muszę pochwalić Tony’ego Shasteena za bardzo przyjemną warstwę graficzną. Artysta ten świetnie odnalazł się w wojennych klimatach i nadał historii odpowiedni klimat. Pokuszę się o stwierdzenie, że spisał się on zdecydowanie lepiej niż Marz, który także w annualu odpowiadał za scenariusz.

Zeszyt ten zawierał także liczące dwanaście stron opowiadanie, przyozdobione ilustracjami wspomnianego już dziś Matthew Dow Smitha. Dodatek ten traktuję raczej jako ciekawostkę, raczej rzadko spotykaną w komiksach. Historyjka jest krótka i zwięzła, ani zła ani też szczególnie porywająca. Resztę trzeciego tomu „Witchblade: Redemption” stanowi galeria okładek, wśród których znalazło się kilka naprawdę udanych.

Komiks ten jest ciekawą, lecz nie przełomową lekturą. Czuć wyraźnie, że wszystko co jest w nim umieszczone stanowi podbudowę pod historię, która znajdzie się w tomie czwartym, gdzie umieszczono między innymi jubileuszowy „Witchblade #150”. Niemal każdy z rozdziałów tego tomu przyozdobiono bardzo dobrymi rysunkami, nierzadko lepszymi nawet od scenariusza Rona Marza. Sądzę iż mocna czwórka to dobra ocena dla tego komiksu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz