Serial rozpoczął swój żywot 31 października 2010, a ponieważ
pierwszy sezon liczył jedynie sześć odcinków, sezon dobiegł końca 5 grudnia
tego samego roku. Stacja AMC wierzyła w ten projekt, o czym świadczyło
zatrudnienie Franka Darabonta – twórcy takich filmów jak „Skazani na Shawshank”
czy „Zielona Mila”. Także budżet przeznaczony na produkcję mógł robić wrażenie
i trzeba przyznać, że przynajmniej w pierwszym sezonie było go widać. Z drugiej
jednak strony ryzyko, że serial nie spodoba się widzom było dość duże, dlatego
dla zminimalizowania ewentualnych strat postawiono na krótki sezon, znacząco
tańszy niż standardowy, trzynastoodcinkowy. Zatrudniono także mało znanych
aktorów, co złośliwi komentowali tak, że większa część budżetu szła na
charakteryzacje zombiaków, niż na gaże dla obsady.
W pewnym sensie to właśnie okazało się największą bolączką
pierwszego sezonu „The Walking Dead”. Historia przedstawiona w fabule
różniła się kilkoma rzeczami od komiksu, lecz ogólny jej zarys przedstawiał się
tak samo. Głównym bohaterem jest tu policjant Rick Grimes, który budzi się w
szpitalu po tym, jak podczas akcji został postrzelony. Z przerażeniem odkrywa
on fakt, że w tym czasie Ziemię opanował wirus, który zmienia ludzi w zombie. Grimes
nie bez kłopotów wydostaje się ze swojego rodzinnego miasta i rusza do Atlanty,
by znaleźć swoją żonę i syna. W końcu staje się członkiem, a później i liderem
grupy ocalałych, których jedynym celem jest przetrwać kolejny dzień w
zainfekowanym świecie..
Podobnie jak w przypadku komiksu, tak i serial miał mocno
naciskać na relacje międzyludzkie, pokazywać ich dramaty, rozterki i rozwijać
charaktery w obliczu nieustannego zagrożenia. Tutaj właśnie wymagany był
chociaż minimalny kunszt aktorski, którego większości obsady po prostu
zabrakło. Właściwie spośród aktorów pojawiających się w pierwszej serii,
odrobinę charyzmy miał tylko Michael Rooker jako Merle Dixon oraz Lennie James
w roli Morgana Jonesa. Obaj niestety pojawili się łącznie w trzech odcinkach,
natomiast przez resztę musieliśmy obserwować bardzo bezpłciowych i mało
charyzmatycznych aktorów. Jest to dla mnie o tyle dziwne, ponieważ część z nich
widziałem w kilku innych produkcjach i zdziwiło mnie mocno, że np. Laurie
Holden może grać tak słabo.
Osobny akapit trzeba poświęcić odcinkowi finałowemu. Znając
zasady trzymające rynek serialowy, ostatni odcinek danej serii powinien
zostawić widza w opadem szczęki tak dużym, by trzymało go aż do premiery
kolejnego sezonu. Tymczasem szósty epizod serialowego wcielenia „The Walking
Dead” był zdecydowanie najsłabszym w całym sezonie. Nie tylko nie działo
się w nim nic nadzwyczajnego, to jeszcze w dodatku w surowym wnętrzu Centrum
Chorób Zakaźnych jeszcze mocniej widać było braki w warsztacie poszczególnych aktorów,
z Sarą Wayne Callies na czele. Serialowa Lori Grimes praktycznie przez cały
sezon przedstawiana jest tak, że widz nie tylko nie czuje do niej sympatii, ale
także liczy na jej szybki zgon. Nie ukrywam, że i ja szybko dołączyłem do tego
grona, ponieważ pani Callies psuła w zasadzie każdą scenę w której się
pojawiała, a w odcinku finałowym miała ich nieco więcej niż we wcześniejszych.
Żeby jednak być sprawiedliwym, nie mogę napisać iż pierwszy
sezon „The Walking Dead” był zły. Naprawdę wielkie wrażenie robiła
scenografia poszczególnych odcinków, a także charakteryzacja zombie. Niektóre z
nich wyglądały faktycznie przerażająco i widać było, że twórcy nie szczędzą na
nich pieniędzy, ponieważ nie tylko byli dobrze zrobieni, to także było ich
momentami dość dużo. Podobać mogły się także odstępstwa od komiksu, dzięki
czemu nawet osoby czytające na co dzień pisaną przez Roberta Kirkmana serię
mogli parę razy dać się zaskoczyć. Na plus wyróżniłbym odcinek z akcją w
Atlancie, gdy ekipa Ricka wyrusza odbić porwanego Glenna. Ponadto w kilku
miejscach widać sprawną rękę Franka Darabonta, któremu w kilku miejscach udało
się przykryć aktorskie braki obsady. Najmocniej było to widać w scenie ataku
zombie na obozowisko grupy Ricka, która była dynamiczna, wiarygodna i trzymająca
w napięciu, a wszystko zostało przedstawione tak, jakbym sobie tego życzył.
W kilku słowach należy wspomnieć o ścieżce dźwiękowej do
serialu. Muszę przyznać że bardzo mocno trafiła ona w moje ucho. Większość utworów
pasowała do wydarzeń przedstawianych w danym momencie na ekranie, a umiejętne
mieszanie stylów lecz trzymanie się piosenek raczej spokojnych często sprawiała,
iż na niektóre sceny patrzyłem bardziej łaskawym okiem. Zresztą posłuchajcie
sami, bo większość utworów jest dostępna na YouTube.
Pierwszy sezon „The Walking Dead” to krótki, lecz
przyjemny seans. Jeśli nie spodoba się Wam to co zobaczycie, nie sięgajcie
dalej. Mnie się jak najbardziej spodobało i pomimo wielu minusów, wydaje mi się
że ocena 4/6 jest adekwatna.
Jak już wspomniałem na początku, od Waszych komentarzy
zależeć będzie przyszłość tej rubryki. Na pewno jednak ukaże się jeszcze
przynajmniej jedna jej odsłona, a co w niej się znajdzie także zależy od Was. Do
wyboru macie: pierwszy sezon „Spawn Animated”, telewizyjny film „Witchblade”
oraz grę komputerową „The Darkness”.
Według mnie pomysł na rubrykę jest jak najbardziej trafiony. W następnej rubryce z chęcia przeczytałbym coś o pierwszym sezonie "Spawn Animated".
OdpowiedzUsuń