niedziela, 27 kwietnia 2014

Z archiwum Image #1

Wczoraj obiecałem start kolejnej nowej rubryki na blogu i dziś słowa dotrzymuję. „Z archiwum Image” w założeniu ma być cyklem limitowanym (w planach mam 5-6 odsłon) i skupiać się będzie na komiksach z czasów początków istnienia wydawnictwa, które były całkiem dobre i tym wyróżniały się na tle innych tytułów, których fabuła ocierała się o dno, a rysunki wołały o pomstę do nieba. Oczywiście jeśli zechcecie, mogę także rozszerzyć tę rubrykę właśnie o komiksy słabe i jeszcze gorsze, co przedłużyłoby jej istnienie co najmniej kilkukrotnie. Tak, wczesne Image Comics to zbiorowisko komiksów złych i z pewnością nie miałbym problemu z tym, by coś do tego cyklu wybrać. Wasze opinie zostawiajcie w komentarzach, ale to dopiero po lekturze poniższego tekstu, którego bohaterem będzie początek serii „Deathblow” ze studia WildStorm.
Michael Cray to jedna z wielu postaci stworzonych przez duet Jim Lee/Brandon Choi. W uniwersum WildStorm mężczyzna ten to swoisty odpowiednik Punishera – nie posiada nadludzkich mocy i biega z ogromnymi karabinami, z tą tylko różnicą że oficjalnie stoi po stronie tych dobrych i przez dłuższy czas był agentem rządu. Jak większość wynalazków założycieli studia WildStorm, w końcu i Deathblow otrzymał własną serie ongoing, która zadebiutowała w lipcu 1993. Wydawało się, że będzie to taka sama bezsensowna rąbanka jak „WildC.A.T.S.” czy „StormWatch”, a jednak, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, „Deathblow” okazał się komiksem nieco bardziej ambitnym.

Oczywiście to ostatnie zdanie trzeba przesiać przez grube sito. Mimo poruszenia pewnych niecodziennych tematów, „Deathblow” generalnie wciąż jest serią o wielkim facecie z jeszcze większymi karabinami, z których robi częsty użytek. Jednak na tle swoich braci i sióstr ze studia WildStorm, komiks ten wyróżnił się dwoma aspektami, których próżno było szukać zarówno w produkcjach studia, jak i w całości ówczesnej oferty wydawniczej Image.
Po pierwsze, główny bohater serii „Deathblow” na samym jej początku dowiaduje się, że ma guza mózgu i jego dni są policzone. Z retrospekcji dowiadujemy się, że Cray wcześniej był członkiem elitarnej Team7, lecz był jedynym jej członkiem pozbawionym nadludzkich mocy. Gdy z czasem jego przyjaciele odchodzi, by założyć własne grupy operacyjne, on pozostawał przy korporacji I.O., gdzie żył z żoną, także i dlatego, ponieważ poza nią nie miał praktycznie nikogo. Gdy kobieta zginęła, a u Michaela stwierdzono raka, mężczyzna odchodzi ze służby i od tego czasu tuła się po świecie szukając celu, który pozwoli przetrwać mu do końca jego dni.

Klimat towarzyszący serii jest momentami porażający. Świat Deathblowa jest smutny, pusty i nie idzie w żadnym kierunku. Początkowe numery serii to w dużej mierze rozmyślania głównego bohatera, w których nie ma żadnej nadziei, a głównym planem jest wykaraskanie się z aktualnych kłopotów, by kolejnego dnia wkopać się w kolejne. Deathblow nie dba o to czy zginie, ponieważ jego los i tak jest już przesądzony. W ciągu jednego numeru możemy zaobserwować różne stany emocjonalne głównego bohatera, lecz wszystko to przedstawione jest nieco po łebkach. Komiks „Deathblow” to wciąż tytuł należący do uniwersum WildStorm i mimo podjęcia trudnego tematu, posiada cechy charakterystyczne dla dawnego Image. Jest to na przykład spłycenie fabuły, które w tej serii było dużo mniejsze niż w innych seriach, ale za to mocniej dostrzegalne. Bo nie oszukujmy się, takie tytuły jak „WildC.A.T.S.” czy „StormWatch” nawet przez moment nie udawały, że są ambitne i takie nie były. „Deathblow” z kolei ambitny był i być może w rękach bardziej uzdolnionego scenarzysty zabieg ten okazałby się sukcesem. Duet Jim Lee/Brandon Choi we dwóch nie otarł się o poziom nawet jednego dobrego scenarzysty i chociaż należą im się brawa za próbę podjęcia trudniejszego wątku, to jednak nie można nie zauważyć, że mimo wszystko także i tam zwyczajnie polegli, dostosowując fabułę do standardów uniwersum Image/WildStorm.
Warto zaznaczyć, że seria rozpędu nabiera dopiero w numerze piątym, gdy Deathblow otrzymuje wreszcie cel dla swoich ostatnich dni. Nie zdradzę jednak co to jest, ponieważ być może ktoś z Was sięgnie po ten komiks i wtedy niespodzianka byłaby mocno zepsuta.

Wspomniałem jeszcze o drugim aspekcie, który wyróżnia początkowe numery serii. tu może zaznaczę, że „Deathblow” przetrwał na rynku ponad dwa lata i doczekał się 29 odsłon. Dzisiejszy tekst dotyczy jedynie numerów #2-13, ponieważ premierowy zeszyt cyklu był zwykłą rąbanką narysowaną przez Jima Lee, a dopiero od kolejnego zeszytu za rysunki zabrał się Tim Sale. Twórca będący wówczas na samym początku swojej kariery już odznaczał się nadzwyczajnym talentem, który oczywiście blokowany był przez „wymogi” ówczesnego Image. Główny bohater serii „Deathblow” to standardowy gość umięśniony tak, że wydaje się iż jego mięśnie mają mięśnie, lecz Sale i tak w kilku miejscach pokazał to, za co później doceniano go przy okazji wielu wspólnych projektów z Jephem Loebem. Jeśli lubicie warstwę graficzną „Batman: Długie Halloween” czy „Spider-Man: Niebieski”, także i tutaj znajdziecie coś dla siebie.

Komiks ten został po latach zebrany w wydaniu zbiorczym i do niedawna ciężko było trafić na coś innego, niż wersja z drugiego obiegu, której cena przewyższała koszt dwanastu zeszytów składających się na tom. Na szczęście w zeszłym miesiącu DC wznowiło ten komiks i to w twardej oprawie. Koszt komiksu wynosi 25 dolarów i zdecydowanie warto zapłacić tę kwotę (dzięki za info dla Komedianta). Właśnie tego typu nieco zakurzone przypadki jak opisane dziś losy Michaela Craya mam zamiar opisywać w kolejnych odsłonach „Z archiwum Image”, chociaż znajdą się także pewne wyjątki od tej reguły. „Deathblow” #2-13 jest jak najbardziej godny polecenia. Komiks jest z tego całkiem niezły, a mając na uwadze czas i miejsce swojego powstania, można go określić jako dobry. Do niedawna sądziłem, że wkrótce o jego istnieniu będzie można kompletnie już zapomnieć. Na szczęście nieliczne wznowienia starych komiksów Jima Lee objęły i tę historię. Czas więc odłożyć kilkanaście złotówek i w nią zainwestować.

4 komentarze:

  1. Dobry tekst. ;) Jak skończysz pisać o dobrych komiksach ze starego image, chętnie poczytałbym o tych, które nigdy nie powinny ujrzec światła dziennego. Tekst, w którym można pojechać, jak po łysej kobyle, po Robie Liefieldzie, nie może być złym pomysłem. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rob Liefield nadal będzie milionerem. You mad, bruh bruh?

      Usuń
  2. http://www.amazon.co.uk/Deathblow-Deluxe-HC-Jim-Lee/dp/1401247601/ref=sr_1_1?s=books&ie=UTF8&qid=1398598829&sr=1-1&keywords=deathblow+deluxe

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Holy shit! Nie wiedziałem, trzeba zmienić więc ten tekst

      Usuń