Michael Cray to jedna z wielu postaci stworzonych przez duet
Jim Lee/Brandon Choi. W uniwersum WildStorm mężczyzna ten to swoisty
odpowiednik Punishera – nie posiada nadludzkich mocy i biega z ogromnymi
karabinami, z tą tylko różnicą że oficjalnie stoi po stronie tych dobrych i
przez dłuższy czas był agentem rządu. Jak większość wynalazków założycieli
studia WildStorm, w końcu i Deathblow otrzymał własną serie ongoing, która
zadebiutowała w lipcu 1993. Wydawało się, że będzie to taka sama bezsensowna
rąbanka jak „WildC.A.T.S.” czy „StormWatch”, a jednak, jakkolwiek
dziwnie by to nie zabrzmiało, „Deathblow” okazał się komiksem nieco
bardziej ambitnym.
Oczywiście to ostatnie zdanie trzeba przesiać przez grube
sito. Mimo poruszenia pewnych niecodziennych tematów, „Deathblow”
generalnie wciąż jest serią o wielkim facecie z jeszcze większymi karabinami, z
których robi częsty użytek. Jednak na tle swoich braci i sióstr ze studia
WildStorm, komiks ten wyróżnił się dwoma aspektami, których próżno było szukać
zarówno w produkcjach studia, jak i w całości ówczesnej oferty wydawniczej
Image.
Po pierwsze, główny bohater serii „Deathblow” na
samym jej początku dowiaduje się, że ma guza mózgu i jego dni są policzone. Z
retrospekcji dowiadujemy się, że Cray wcześniej był członkiem elitarnej Team7,
lecz był jedynym jej członkiem pozbawionym nadludzkich mocy. Gdy z czasem jego
przyjaciele odchodzi, by założyć własne grupy operacyjne, on pozostawał przy
korporacji I.O., gdzie żył z żoną, także i dlatego, ponieważ poza nią nie miał
praktycznie nikogo. Gdy kobieta zginęła, a u Michaela stwierdzono raka,
mężczyzna odchodzi ze służby i od tego czasu tuła się po świecie szukając celu,
który pozwoli przetrwać mu do końca jego dni.
Klimat towarzyszący serii jest momentami porażający. Świat
Deathblowa jest smutny, pusty i nie idzie w żadnym kierunku. Początkowe numery
serii to w dużej mierze rozmyślania głównego bohatera, w których nie ma żadnej
nadziei, a głównym planem jest wykaraskanie się z aktualnych kłopotów, by
kolejnego dnia wkopać się w kolejne. Deathblow nie dba o to czy zginie,
ponieważ jego los i tak jest już przesądzony. W ciągu jednego numeru możemy
zaobserwować różne stany emocjonalne głównego bohatera, lecz wszystko to
przedstawione jest nieco po łebkach. Komiks „Deathblow” to wciąż tytuł
należący do uniwersum WildStorm i mimo podjęcia trudnego tematu, posiada cechy
charakterystyczne dla dawnego Image. Jest to na przykład spłycenie fabuły, które
w tej serii było dużo mniejsze niż w innych seriach, ale za to mocniej
dostrzegalne. Bo nie oszukujmy się, takie tytuły jak „WildC.A.T.S.” czy
„StormWatch” nawet przez moment nie udawały, że są ambitne i takie nie
były. „Deathblow” z kolei ambitny był i być może w rękach bardziej
uzdolnionego scenarzysty zabieg ten okazałby się sukcesem. Duet Jim Lee/Brandon
Choi we dwóch nie otarł się o poziom nawet jednego dobrego scenarzysty i chociaż należą im
się brawa za próbę podjęcia trudniejszego wątku, to jednak nie można nie
zauważyć, że mimo wszystko także i tam zwyczajnie polegli, dostosowując fabułę do standardów uniwersum
Image/WildStorm.
Warto zaznaczyć, że seria rozpędu nabiera dopiero w numerze
piątym, gdy Deathblow otrzymuje wreszcie cel dla swoich ostatnich dni. Nie zdradzę
jednak co to jest, ponieważ być może ktoś z Was sięgnie po ten komiks i wtedy
niespodzianka byłaby mocno zepsuta.
Wspomniałem jeszcze o drugim aspekcie, który wyróżnia
początkowe numery serii. tu może zaznaczę, że „Deathblow” przetrwał na
rynku ponad dwa lata i doczekał się 29 odsłon. Dzisiejszy tekst dotyczy jedynie
numerów #2-13, ponieważ premierowy zeszyt cyklu był zwykłą rąbanką narysowaną
przez Jima Lee, a dopiero od kolejnego zeszytu za rysunki zabrał się Tim Sale.
Twórca będący wówczas na samym początku swojej kariery już odznaczał się nadzwyczajnym
talentem, który oczywiście blokowany był przez „wymogi” ówczesnego Image.
Główny bohater serii „Deathblow” to standardowy gość umięśniony tak, że
wydaje się iż jego mięśnie mają mięśnie, lecz Sale i tak w kilku miejscach
pokazał to, za co później doceniano go przy okazji wielu wspólnych projektów z
Jephem Loebem. Jeśli lubicie warstwę graficzną „Batman: Długie Halloween” czy „Spider-Man:
Niebieski”, także i tutaj znajdziecie coś dla siebie.
Komiks ten został po latach zebrany w wydaniu zbiorczym i do niedawna ciężko było trafić na coś innego, niż wersja z drugiego obiegu, której cena przewyższała koszt dwanastu zeszytów składających się na tom. Na szczęście w zeszłym miesiącu DC wznowiło ten komiks i to w twardej oprawie. Koszt komiksu wynosi 25 dolarów i zdecydowanie warto zapłacić tę kwotę (dzięki za info dla Komedianta). Właśnie tego typu nieco zakurzone przypadki jak opisane dziś losy Michaela Craya mam zamiar
opisywać w kolejnych odsłonach „Z archiwum Image”, chociaż znajdą się także pewne
wyjątki od tej reguły. „Deathblow” #2-13 jest jak najbardziej godny polecenia.
Komiks jest z tego całkiem niezły, a mając na uwadze czas i miejsce swojego
powstania, można go określić jako dobry. Do niedawna sądziłem, że wkrótce o jego
istnieniu będzie można kompletnie już zapomnieć. Na szczęście nieliczne wznowienia starych komiksów Jima Lee objęły i tę historię. Czas więc odłożyć kilkanaście złotówek i w nią zainwestować.
Dobry tekst. ;) Jak skończysz pisać o dobrych komiksach ze starego image, chętnie poczytałbym o tych, które nigdy nie powinny ujrzec światła dziennego. Tekst, w którym można pojechać, jak po łysej kobyle, po Robie Liefieldzie, nie może być złym pomysłem. :)
OdpowiedzUsuńRob Liefield nadal będzie milionerem. You mad, bruh bruh?
Usuńhttp://www.amazon.co.uk/Deathblow-Deluxe-HC-Jim-Lee/dp/1401247601/ref=sr_1_1?s=books&ie=UTF8&qid=1398598829&sr=1-1&keywords=deathblow+deluxe
OdpowiedzUsuńHoly shit! Nie wiedziałem, trzeba zmienić więc ten tekst
Usuń