Szczerze
powiedziawszy długo czekałem na moment, w którym będę mógł zrecenzować ten
komiks. Ósmy tom „The Walking Dead” jest chyba tym, do którego
wieloletni fani wciąż czują największy sentyment. Dlaczego? Jeśli w komiksach
wciąż zdarza się coś, co zmienia oblicze danego tytułu na zawsze, to ten tom
jest idealnym tego dowodem. Pytanie tylko, czy oznacza to jednocześnie iż
komiks stoi na wysokim poziomie? Nie jestem do końca przekonany i w dzisiejszym
tekście postaram się wyjaśnić dlaczego tak uważam.
Na początek
może parę słów o fabule. Spełnia on najgorszy koszmar ekipy Ricka Grimesa,
ponieważ pod więzienie podjeżdża zbrojna częśc mieszkańców Woodbury, prowadzona
przez samego Gubernatora – człowieka, który według ich wiedzy już nie żył.
Człowiek ten nie tylko chce przejąć więzienie wraz z wszystkimi zgromadzonymi
tam zapasami, ale przyświeca mu także inny cel – zemsta na ludziach, którzy
potwornie go okaleczyli.
Ten tom „The
Walking Dead” przechodzi do historii cyklu głównie z jednego powodu. Jest
nim ogromny stos ofiar, który w nim się formuje. Po względnie spokojnym okresie
spędzonym w więzieniu, twórcy komiksu raz jeszcze pokazują, że w serii tej
absolutnie nikt nie może czuć się bezpiecznie. Lecz tym razem nie tylko
umierają osoby dotychczas uważane za nietykalne, ale także dzieje się to bez
żadnego patosu, znacząco większej ilości miejsca poświęconego na daną scenę czy
po uprzednim czułym pożegnaniu ze swoimi bliskimi. Za to, że pierwszoplanowe postacie
z komiksu giną w tak zwyczajny sposób, należą się scenarzyście brawa. Ale czy
aby na pewno wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka?
Obawiam
się, że nie do końca. Chociaż stos ofiar w ósmym tomie „The Walking Dead”
naprawdę robi wrażenie, tak naprawdę nikt nie ginie przypadkowo. Nie będę
podawał konkretnych imion, ale w komiksie tym żegnamy się z osobami, na które
od jakiegoś czasu nie było wyraźnego pomysłu. Ich historia została już
przedstawiona, charakter i poglądy zaprezentowane, a możliwość jakiejś
znaczącej zmiany właściwie zerowa. Zdumienie dotyczące scen poszczególnych
zgonów jest duże, ale nikt tu nie ginie w połowie opowiadanego wątku, a całe
zaskoczenie spowodowane jest tym, że zdecydowana większość obsady tego tomu to
osoby, które poznaliśmy niemal na samym początku serii i one „zawsze w nim
były”. Kirkman znalazł świetny sposób na pozbycie się tych hamulcowych, żeby
móc ruszyć dalej z historią Ricka Grimesa. Ósmy tom „The Walking Dead”
raz jeszcze pokazuje, że w serii śmierć może ponieść absolutnie każdy, oprócz
naszego jednorękiego terminatora. Może i jestem naiwny, ale uważam iż „The
Walking Dead” to jedyny w swoim rodzaju komiks dlatego, bo tu bez kłopotów
można przeprowadzić zmianę głównego bohatera cyklu i bardzo prawdopodobne, że cała
seria zupełnie by na tym nie ucierpiała.
Nie zrozumcie
mnie źle – nie przeszkadza mi fakt, że Rick przeżył wydarzenia z tego tomu. Nie
podoba mi się to, jak wyraźnie robi się z niego postać, której losami nie idzie
się zbytnio przejmować – on jest po prostu nietykalny i potrafi wykosić
wszystko, nawet pomimo braku jednej dłoni i byciu, delikatnie mówiąc, raczej
chuderlakiem.
Zauważyliście
już zapewne, że nie wspomniałem jeszcze ani razu o czymś innym niż siekanina,
która mieliśmy w tym tomie? I słusznie, ponieważ „Made to Suffer” zasadniczo
nie oferuje nic ponadto. Jeśli szukacie nawet niezbyt pogłębionego portretu
psychologicznego któregoś z bohaterów, to porzućcie wszelką nadzieję – ósmy tom
„The Walking Dead” to po prostu jedna wielka i krwawa strzelanina. Czy zabrakło
miejsca na cokolwiek innego? Nie sądzę, myślę że dałoby radę zmienić kilka scen
na korzyść społecznego aspektu serii.
Jak wszyscy
doskonale wiemy, diabeł tkwi w szczegółach. O ile na pierwszy rzut oka wydaje się,
że Charlie Adlard rysuje „Made to Suffer” na swoim standardowym, średnim
poziomie, o tyle bliższe przyjrzenie się niektórym kadrom może już wywołać u czytelnika płacz. Na jednym
kadrze mamy przedstawioną postać X, a na kolejnym tę samą osobę, tylko sekundę
później i w lekkim przybliżeniu, możemy być niemal pewni że artysta dał jej w
międzyczasie dał jej inną fryzurę, kształt i owal twarzy, a cały ten zabieg nie
ma najmniejszego uzasadnienia. Jedynie nieco lepiej jest na stronach, które w
całości są jednym, dużym rysunkiem.
Oczywiście komiks
nie posiada żadnych dodatków i polskie wydanie od Taurusa jest bardzo solidne,
niedrogie i... zapewne wyprzedane. Z cała pewnością jest to najważniejszy tom w
dotychczasowej historii „The Walking Dead”, ale czy jest najlepszy? Moim
zdaniem zdecydowanie nie – uważam, że zarówno pod względem fabularnym jak i
rysunkowym dużo lepiej prezentował się chociażby tom czwarty. Nie każdy musi się
ze mną zgadzać i dlatego serdecznie zachęcam do sięgnięcia po ten tom w celu
wyrobienia sobie własnego zdania. Ja wystawiam czwórkę, ale z dużym minusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz