piątek, 1 listopada 2013

The Walking Dead vol. 1: Days Gone Bye (Robert Kirkman/Tony Moore)


Pierwsza recenzja na tym blogu jest przy okazji przeniesiona z nieistniejącej już strony IndependentComics.pl. Zapewniam jednak, że już wkrótce pojawiać będą się tu także premierowe teksty.

Widzieliśmy to już nie raz w filmach. Główny bohater budzi w szpitalu (28 Dni Później) lub we własnym łóżku (Świt Żywych Trupów) i z przerażeniem odkrywa, że świat zalała plaga zombie. Wraz z nieliczną grupką ocalałych bohater stara się przetrwać, pokonując liczne niebezpieczeństwa, tracąc bliskich, przyjaciół i nadzieję na lepsze jutro. Powód plagi jest nieznany, wojsko i rząd nie istnieją... można by tak wymieniać w nieskończoność, ponieważ jak już wspomniałem – widzieliśmy to już nieraz. Pomimo tego, Robert Kirkman jakimś cudem nakłania szefostwo Image Comics na wydanie komiksu, którego początek jest dokładnie taki sam, jak powyższy opis. I to kropka w kropkę. Wydawnictwo wyraża zgodę, w sklepach pojawiają się pierwsze zeszyty i... seria odnosi pełen sukces. Co? Jak? Dlaczego? Ano dlatego, że brew temu wszystkiemu, Kirkman wniósł do oklepanej, nieco zatęchłej tematyki zombie powiew świeżości. Osiągnął to prostym zabiegiem: w historii o świecie opanowanym przez żywe trupy, zmarginalizował ich rolę do drugiego, a często wręcz trzeciego planu. Skupił się tymczasem na ludziach którzy przetrwali inwazję. I nie przedstawił ich jako herosów z giwerami, którzy gęstym ostrzałem torują sobie drogę z jednego schronienia do drugiego. Pokazał ich jako zwykłych, przestraszonych i próbujących odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie ma tu żołnierzy, naukowców czy polityków. W zamian dostajemy policjanta, dostawcę pizzy, studentki, mężowie, żony, dzieci... I co ciekawe, są oni znacznie bardziej absorbujący od wielu postaci z innych komiksów, właśnie z powodu tego, że są zupełnie normalni.

Ponownie do tego wrócę, ale komiks zaczyna się schematycznie. Po postrzale w trakcie jednej z misji, Rick Grimes budzi się w opuszczonym szpitalu. Wokół niego nie ma lekarzy czy pielęgniarek. No, przynajmniej nie żywych. Gdy mężczyźnie udaje się wydostać z tego miejsca, poznaje okrutną prawdę: świat jaki znał opanowała inwazja żywych trupów. Z małą pomocą, policjant wyrusza do Atlanty, gdzie ma nadzieję znaleźć swoją żonę i syna. I chociaż w końcu udaje mu się, nie oznacza to końca jego kłopotów. Rick dociera do grupy ocalałych i stając się jej nieformalnym liderem, stara się sprawić, by w komplecie przeżyli kolejny dzień.

Krótki opis pierwszego tomu The Walking Dead nie rzuca na kolana. Każdy wielbiciel horroru może powiedzieć, że zna takie historie na pamięć. W tym momencie popełni niewybaczalny błąd. Komiks Kirkmana bowiem zaskakuje od samego początku. Autor przestawia w nim grupkę wyrazistych postaci, do większości których nie da się po prostu poczuć sympatii. Przez moment czujemy wręcz piknikowe klimaty, gdy nagle spada na nas grom, a po nim kolejny, jeszcze większy. Scenarzysta od początku nie ukrywa, że nie sprawia mu problemów zabijanie stworzonych przez siebie postaci. Dodajmy do tego fakt, że bardzo dobrze uchwycone zostały społeczne aspekty inwazji zombie (jeśli można to tak nazwać). Mamy tu więc i zdradę współmałżonków, liczne kłamstwa i ich rezultaty, a wszystko to zostało wymieszane w idealnych proporcjach, tworząc coś, co możemy nazwać dramatem społecznym z zombie w tle. Musicie przyznać, że takiego podejścia do tematu żywych trupów jeszcze dotąd nie było. Ja z kolei dodam od siebie, że podoba mi się takowe i śmiało mogę się nazwać wielbicielem cyklu.

Pierwszy tom zbiorczy cyklu w całości narysował Tony Moore. Jego czarno-białe, klimatyczne, bardzo dokładne i wyraziste rysunki idealnie wkomponowały się w bardzo dobry scenariusz. Artysta być może przestawia niekiedy postacie nieco karykaturalnie, ale już zombie jego autorstwa wyglądają po prostu rewelacyjnie. Pozostaje żałować, że to jego jedyny regularny występ w The Walking Dead, a od następnego tomu ołówek przejmuje wyraźnie gorszy Charlie Adlard. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że w komiksie tym Moore wykonał najlepszą pracę w swoim dotychczasowym dorobku. Późniejsze tytuły, które artysta wykonywał chociażby dla Marvel Comics, nie robiły już tak wielkiego wrażenia. Być może to kwestia tego, że pojawiały się tam kolory? Sam nie wiem, ale jestem przekonany, że wielu osobom warstwa graficzna „Days Gone Bye” przypadnie do gustu.

Zbiór został wydany w Polsce przez Taurus Media i doczekał się nawet wznowienia. Oba wydania, tak Amerykańskie jak i nasze rodzime, nie posiadają żadnych dodatkowych materiałów, oprócz krótkiego wstępu autorstwa Roberta Kirkmana. Szkoda, bo chociażby okładki poszczególnych zeszytów, wchodzących w skład wydania zbiorczego, stanowiły by miły dodatek. Pragnę zauważyć, że jak na dzisiejsze standardy, cena polskiego wydania nie jest zbyt wygórowana (43zł – drugie wydanie), a jakość samego produktu może się podobać – matowa okładka, kredowy papier. Naprawdę nie ma na co narzekać.

Jeśli więc jesteś osobą, która lubi dobry horror i jakimś cudem nie zna tego tytułu, koniecznie musisz zajrzeć przynajmniej do pierwszego tomu. Jeśli Cię nie przekona, odpuść sobie dalszą lekturę. Jednak szczerze pisząc, wątpię by coś takiego miało miejsce. Pozycja godna polecenia i dlatego oceniam ją na bardzo mocne 5.

1 komentarz:

  1. Bardzo przyjemna recenzja, nie mogę się już doczekać kolejnych tekstów, tym bardziej, że ostatnio zaczynam się powoli zagrzebywać w Image i nowe rekomendacje opatrzone fajnymi tekstami są wysoce wskazane. ;)

    GrayFox

    OdpowiedzUsuń