niedziela, 3 listopada 2013

Haunt vol. 1 (Robert Kirkman/Ryan Ottley i inni)

Jak już wspominałem wczoraj, czas na kolejnego dubla.

Robert Kirkman, Todd McFarlane, Ryan Ottley, Greg Capullo – taki zestaw twórców powinien zagwarantować sukces każdemu komiksowi. Mimo to jednak udało im się stworzyć jedną z najpopularniejszych serii wydawnictwa Image Comics, ale zdecydowanie nie godną tak dużego zainteresowania. Część z Was zastanawia się zapewne, jak to możliwe? Powód jest zaiste prozaiczny i postaram się przybliżyć go nieco w tej niedługiej recenzji. Zaznaczam jednak, że mam skłonności do fantazjowania i cała moja teoria może być nietrafiona. No ale jedziemy z tym koksem i przyjrzyjmy się Opętanemu.

Głównymi bohaterami serii HAUNT jest ojciec Daniel Kilgore oraz jego brat Kurt. Obaj są tak daleko od pojęcia „przykładnych obywateli”, jak tylko mogą. Daniel regularnie pali, pije i odwiedza domy publiczne. I to bynajmniej nie po to, by nawracać pracujące tam panienki. Jego brat z kolei zamieszany jest w pewne ciemne interesy. Pewnego dnia Kurt odwiedza Daniela, by się wyspowiadać, lecz nie dostaje rozgrzeszenia. Niedługo potem ginie, a jego duch nawiedza brata. Niedługo potem, wskutek pewnej intrygi, Daniel i duch Kurta muszą się połączyć. Tak właśnie narodzi się Haunt – nowy superbohater w mieście, który bynajmniej nie planował przyjąć tego, na co skazał go los. Typowe...

Już nieraz przerabialiśmy ten sam scenariusz, gdy obowiązki superbohaterskie spadają na osobę, która jest do tego najmniej odpowiednia. HAUNT również podąża tym schematem i w niczym nie zaskakuje. To, co naprawdę potrafi zadziwić, to fakt, że twórcy postanowili nałożyć kliszę na kliszy. I co gorsza, udało im się odnieść sukces. Już pierwszy rzut oka na wydanie zbierające początkowe pięć zeszytów serii, pozwala zauważyć, że HAUNT stanowi pokłon dla typowego stylu, propagowanego przez stare Image Universe. I tak oto naszym oczom ukazują się niemal wyłącznie twardzi, wyglądający jak góra mięśni mężczyźni oraz przeraźliwie chude, ale mające niemałe atrybuty, seksowne kobiety. Dodatkowo sama postać Haunta na pierwszy rzut oka przywołuje nieprzypadkowe moim zdaniem skojarzenia z Venomem z Marvel Comics, a także nieco mniej ze Spawnem. Nietrudno się domyślić, że dwie dekady temu wydawnictwo postępowało całkiem podobnie. Kolejne skojarzenia ze starymi wyrobami Image są następujące: doprowadzające do szewskiej pasji notoryczne opóźnienia, dobry scenarzysta piszący zwyczajną papkę oraz dobra sprzedaż, pomimo miernego poziomu.

No właśnie. Obok Roberta Kirkmana w zasadzie nie można przejść obojętnie. Niektórzy kochają go i wielbić będą po wsze czasy za takie tytuły jak INVINCIBLE czy THE WALKING DEAD. Ale znajdą się też tacy, którzy nigdy nie zapomną mu sieczki, jaką zafundował czytelnikom Marvelowskiego ULTIMATE X-MEN. Pytanie brzmi: czy HAUNT przysporzy Kirkmanowi jeszcze więcej fanów? Wszystko wskazuje na to, że bynajmniej mu nie zaszkodzi. Przeglądając zagraniczne fora i strony tematyczne nie zauważyłem, by komuś przeszkadzała wtórność, kopiowanie, brak zajmującej fabuły i nazwiska znanych rysowników, którzy odwalali tu być może najgorsze prace w całej swojej dotychczasowej karierze – czyli wszystko to, co mi się nie podobało.

Skoro już o tym wspomniałem. Naprawdę ciężko uwierzyć w to, że Ryan Ottley narysował wszystkie plansze, które możemy podziwiać w pierwszym wydaniu zbiorczym serii HAUNT. Artysta, który niemal czarował na łamach serii INVINCIBLE i wypracował swój własny, rozpoznawalny z daleka styl, tu musiał diametralnie go zmienić. Ponieważ przy tworzeniu poszczególnych plansz Ottley dzielić musiał się pracą z Gregiem Capullo, na początku nie do końca rozróżniłem który z nich odpowiadał za sam proces rysowania. Efekt ten trwał raptem przez kilka pierwszych stron, ale z pewnością nie mogę go zaliczyć do plusów.

W zasadzie od samego początku tej recenzji narzekam na HAUNT vol. 1. Czas jednak wspomnieć o jedynym plusie, jaki udało mi się odnaleźć w tym komiksie. Jest to fakt, że obok niego nie można przejść obojętnie. Fani starego Image po lekturze na pewno będą usatysfakcjonowani, reszta już niekoniecznie. Ale nawet część z nich sięgnie do kolejnych wydań zbiorczych, chociażby z czystej ciekawości. Bo ten komiks ma to coś, co sprawia, że ciężko jest się z nim jednoznacznie rozstać i zapomnieć.

Teraz wypadało by wspomnieć o materiałach dodatkowych, które znalazły się w HAUNT vol. 1. No właśnie problem jest taki, że takowych nie umieszczono wcale. Nie znajdziecie w nim nawet wszystkich okładek do poszczególnych zeszytów. Nieco tylko rekompensuje to fakt, że owe wydanie zbiorcze kosztuje jedynie dziesięć dolarów i obecnie ciężko jest znaleźć jakikolwiek komiks o podobnych parametrach w tej cenie.

Nie mogę polecić komiksu HAUNT vol. 1, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie jest to pozycja dobra. Ale cóż z tego, skoro i tak się dobrze sprzeda? Magia Kirkmana znów zadziałała. Ja tymczasem wystawiam dwóję z plusem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz