Jak już wspominałem wczoraj, czas na kolejnego dubla.
Robert Kirkman, Todd McFarlane, Ryan Ottley, Greg Capullo – taki
zestaw twórców powinien zagwarantować sukces każdemu komiksowi. Mimo to
jednak udało im się stworzyć jedną z najpopularniejszych serii
wydawnictwa Image Comics, ale zdecydowanie nie godną tak dużego
zainteresowania. Część z Was zastanawia się zapewne, jak to możliwe?
Powód jest zaiste prozaiczny i postaram się przybliżyć go nieco w tej
niedługiej recenzji. Zaznaczam jednak, że mam skłonności do
fantazjowania i cała moja teoria może być nietrafiona. No ale jedziemy z
tym koksem i przyjrzyjmy się Opętanemu.
Głównymi bohaterami
serii HAUNT jest ojciec Daniel Kilgore oraz jego brat Kurt. Obaj są tak
daleko od pojęcia „przykładnych obywateli”, jak tylko mogą. Daniel
regularnie pali, pije i odwiedza domy publiczne. I to bynajmniej nie po
to, by nawracać pracujące tam panienki. Jego brat z kolei zamieszany
jest w pewne ciemne interesy. Pewnego dnia Kurt odwiedza Daniela, by się
wyspowiadać, lecz nie dostaje rozgrzeszenia. Niedługo potem ginie, a
jego duch nawiedza brata. Niedługo potem, wskutek pewnej intrygi, Daniel
i duch Kurta muszą się połączyć. Tak właśnie narodzi się Haunt – nowy
superbohater w mieście, który bynajmniej nie planował przyjąć tego, na
co skazał go los. Typowe...
Już nieraz przerabialiśmy ten sam
scenariusz, gdy obowiązki superbohaterskie spadają na osobę, która jest
do tego najmniej odpowiednia. HAUNT również podąża tym schematem i w
niczym nie zaskakuje. To, co naprawdę potrafi zadziwić, to fakt, że
twórcy postanowili nałożyć kliszę na kliszy. I co gorsza, udało im się
odnieść sukces. Już pierwszy rzut oka na wydanie zbierające początkowe
pięć zeszytów serii, pozwala zauważyć, że HAUNT stanowi pokłon dla
typowego stylu, propagowanego przez stare Image Universe. I tak oto
naszym oczom ukazują się niemal wyłącznie twardzi, wyglądający jak góra
mięśni mężczyźni oraz przeraźliwie chude, ale mające niemałe atrybuty,
seksowne kobiety. Dodatkowo sama postać Haunta na pierwszy rzut oka
przywołuje nieprzypadkowe moim zdaniem skojarzenia z Venomem z Marvel
Comics, a także nieco mniej ze Spawnem. Nietrudno się domyślić, że dwie
dekady temu wydawnictwo postępowało całkiem podobnie. Kolejne
skojarzenia ze starymi wyrobami Image są następujące: doprowadzające do
szewskiej pasji notoryczne opóźnienia, dobry scenarzysta piszący
zwyczajną papkę oraz dobra sprzedaż, pomimo miernego poziomu.
No
właśnie. Obok Roberta Kirkmana w zasadzie nie można przejść obojętnie.
Niektórzy kochają go i wielbić będą po wsze czasy za takie tytuły jak
INVINCIBLE czy THE WALKING DEAD. Ale znajdą się też tacy, którzy nigdy
nie zapomną mu sieczki, jaką zafundował czytelnikom Marvelowskiego
ULTIMATE X-MEN. Pytanie brzmi: czy HAUNT przysporzy Kirkmanowi jeszcze
więcej fanów? Wszystko wskazuje na to, że bynajmniej mu nie zaszkodzi.
Przeglądając zagraniczne fora i strony tematyczne nie zauważyłem, by
komuś przeszkadzała wtórność, kopiowanie, brak zajmującej fabuły i
nazwiska znanych rysowników, którzy odwalali tu być może najgorsze prace
w całej swojej dotychczasowej karierze – czyli wszystko to, co mi się
nie podobało.
Skoro już o tym wspomniałem. Naprawdę ciężko
uwierzyć w to, że Ryan Ottley narysował wszystkie plansze, które możemy
podziwiać w pierwszym wydaniu zbiorczym serii HAUNT. Artysta, który
niemal czarował na łamach serii INVINCIBLE i wypracował swój własny,
rozpoznawalny z daleka styl, tu musiał diametralnie go zmienić. Ponieważ
przy tworzeniu poszczególnych plansz Ottley dzielić musiał się pracą z
Gregiem Capullo, na początku nie do końca rozróżniłem który z nich
odpowiadał za sam proces rysowania. Efekt ten trwał raptem przez kilka
pierwszych stron, ale z pewnością nie mogę go zaliczyć do plusów.
W
zasadzie od samego początku tej recenzji narzekam na HAUNT vol. 1. Czas
jednak wspomnieć o jedynym plusie, jaki udało mi się odnaleźć w tym
komiksie. Jest to fakt, że obok niego nie można przejść obojętnie. Fani
starego Image po lekturze na pewno będą usatysfakcjonowani, reszta już
niekoniecznie. Ale nawet część z nich sięgnie do kolejnych wydań
zbiorczych, chociażby z czystej ciekawości. Bo ten komiks ma to coś, co
sprawia, że ciężko jest się z nim jednoznacznie rozstać i zapomnieć.
Teraz
wypadało by wspomnieć o materiałach dodatkowych, które znalazły się w
HAUNT vol. 1. No właśnie problem jest taki, że takowych nie umieszczono
wcale. Nie znajdziecie w nim nawet wszystkich okładek do poszczególnych
zeszytów. Nieco tylko rekompensuje to fakt, że owe wydanie zbiorcze
kosztuje jedynie dziesięć dolarów i obecnie ciężko jest znaleźć
jakikolwiek komiks o podobnych parametrach w tej cenie.
Nie mogę
polecić komiksu HAUNT vol. 1, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie jest
to pozycja dobra. Ale cóż z tego, skoro i tak się dobrze sprzeda? Magia
Kirkmana znów zadziałała. Ja tymczasem wystawiam dwóję z plusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz