Dzisiejszy
wpis poświęcony zostanie nie tyle jednemu studiu Image Comics, co osobie ją
reprezentującej. Rob Liefeld to postać, obok której nie można przejść
obojętnie. Uznawany za jednego z najgorszych rysowników w historii,
konsekwentnie zdawał się wierzyć w swoją wielkość nie tylko jako komiksiarza,
ale także jako biznesmena. Dzisiejszy wpis udowodni wam, że w obu tych
zakątkach swojego życia, Liefeld był, a w zasadzie jest, tak samo nieefektywny.
Zacznijmy jednak od samego początku.
Wspominałem
o tym już w pierwszej części „Historii Image Comics”, ale na wszelki wypadek
powtórzę. Rob Liefeld wraz z Toddem McFarlane był uważany za lidera grupy
buntowników, którzy żądali od Marvel Comics większej swobody twórczej oraz praw
autorskich po kreowanych przez siebie postaci. Już wtedy rysownik pokazał, jak
wysokie ma o sobie mniemanie, ponieważ spośród wszystkich, którzy odeszli z
Marvela, to on miał najmniejszy dorobek. Składał się on w zasadzie z prac nad
dwoma tytułami, których większość jedynie rysował. Niemniej sukces, jaki
odniósł przy „X-Force vol. 1” wystarczył, by uznać go gwiazdę komiksowego
rynku. Sam Liefeld myśli do dziś, że nią jest, ale o tym trochę później.
Po odejściu
z Marvela i współzałożeniu Image Comics, Liefeld z wielką pompą otwiera studio Extreme
i zabiera się do pracy. Ostatecznie jego „Youngblood #1” jest pierwszym w
historii komiksem z wielkim „i” na okładce, a także pierwszym w pełni
niezależnym komiksem, który zameldował się na szczycie comiesięcznych list
sprzedaży. Sukces? Tak, ale jak Liefeld przyznaje po latach, nawet on nie był
zadowolony ze swojego komiksu, ponieważ powstawał on naprędce i z pewnymi
problemami, ale twórca koniecznie chciał być „tym pierwszym”. Obiecał on, że
wznowienie „Youngblood #1” zostanie napisane na nowo, lecz nie dotrzymał on
swojego słowa, ponieważ... takowe nigdy się nie ukazało.
Przed
chwilą napisałem, że sukces został odniesiony i Extreme Studios jako pierwsze
mocno rozwinęło swoją ofertę. Gdy pozostali twórcy powoli, lecz konsekwentnie
starali się rozwijać swoje oferty, Liefeld już uwierzył że potrafi sprzedać
wszystko. Oprócz kolejnych numerów „Youngblood”, w katalogu jego studia szybko
pojawiały się zapowiedzi kolejnych tytułów. Były to między innymi „Prophet”,
„Glory”, „Brigade” czy „Badrock”. O ile oferta wczesnego Image charakteryzowała
się tym, że komiksy nie stały na najwyższym poziomie opowiadanej historii, o
tyle przedstawiciele studia Extreme w większości przypadków ocierali się o fabularne
dno. Nic w tym dziwnego, skoro za scenariusze odpowiadał albo sam Liefeld, albo
wyłowieni przez niego, totalnie anonimowi twórcy, o których słuch dziś już
zaginął. Słupki sprzedaży wciąż jednak były dość wysokie, a reszta założycieli
wydawnictwa nominowała go na naczelnego, co jedynie utwierdzało Liefelda w przekonaniu,
że jest wielki. Dlaczego więc będąc taką gwiazdą, koniecznie trzymać się
jedynie Image?
Przełom lat
1993/1994 przyniósł światu narodziny Maximum Press. Było to nowe, niezależne
wydawnictwo, założone przez Roba Liefelda. Tam publikował on komiksy, które nie
pasowały do uniwersum Image. Swój dom znalazły tam między innymi „Avengelyne”,
„Warchild” czy licencjonowany „Battlestar Galactica”. Oczywiście krok ten nie
podobał się reszcie włodarzy wydawnictwa Image, lecz nie to stało się powodem
wyrzucenia Liefelda z Image.
Ok,
napisałem wyrzucenia, chociaż oficjalnie twórca sam odszedł z wydawnictwa.
Swoją rezygnację złożył na kwadrans przed podjęciem decyzji o usunięciu go ze
struktur Image Comics. Stało się to w 1996, a powodem były nieczyste praktyki
stosowane przez Liefelda. Mianowicie próbował on odkupywać niektórych twórców z
innych studiów, robiąc to zupełnie incognito. Wpadł podczas prób przekonania
Michaela Turnera, by opuścił Top Cow i przeszedł do Extreme Studios. Michael
Silvestri tak mocno wściekł się z tego powodu, że odłączył swoje studio od
Image. Reszta założycieli wydawnictwa Image zgodził się, że Liefeld przekroczył
swoje uprawnienia jako naczelny i postanowili go usunąć.
Liefeld
mógł poczuć się, jakby dostał w twarz. Być może nawet go to otrzeźwiło,
ponieważ zaczął działać z sensem. Połączył on Extreme Studios oraz Maximum
Press i utworzył Awesome Entertainment. Skromna nazwa, prawda? Będąc kompletnie
niezależnym, Liefeld kontynuował prace nad tytułami znanymi z poprzednich dwóch
wydawnictw, lecz tym razem nie stawiał na anonimowych twórców. Przekonał on
Jepha Loeba i Alana Moore’a, by współpracowali wraz z nim. Tylko dzięki tej
dwójce, Awesome utrzymało się kilka lat na rynku.
Końcówka
poprzedniego stulecia była katastrofalna dla rynku komiksowego. Upadły
wydawnictwa Malibu czy Valiant, bliski swojego końca był Marvel, ogromne straty
generowało DC, a Image Comics pomału traciło swój rozpęd i dodatkowo wplątało
się w pewne problemy z zamówieniami na swoje komiksy. Liefeld uparcie twierdził,
że jest na rynku miejsce dla nowego gracza i powoływał się na przykład
wydawnictwa Dark Horse, które przez te ciężkie czasy przeszło praktycznie bez
zawirowań. Na wszelki wypadek zatrudnił dwóch uznanych twórców, którzy mieli
zapewnić mu wysoką sprzedaż. Alan Moore zajął się największymi markami
Liefelda, a więc „Youngblood”, „Glory” i przede wszystkim „Supreme”. Jeph Loeb
z kolei pisał scenariusze do serii „Coven” i „Lionheart”, a sam Liefeld zakupił
prawa do postaci Fighting Americana i planował z nią serię. Co więc poszło nie
tak?
Pazerność i
przesadna pewność siebie, proszę państwa. Komiksy wydawnictwa Awesome nie
sprzedawały się źle. Wykończyły je koszty produkcji i... koszta sądowe. Liefeld
uznawał bowiem, że wydanie komiksu w jedenastu wariantach okładkowych (!!!) to
coś całkowicie normalnego, natomiast Marvel Comics uznało, że Fighting American
to nic innego, nieco przerobiony Kapitan Ameryka. Sklepy komiksowe w końcu
przestały zamawiać poszczególne warianty coverów, co dobiło „Youngblood” i „Glory”,
Jeph Loeb po zakończeniu własnych serii przyjął ofertę DC Comics i odszedł, a
Rob Liefeld został zablokowany przez sąd i nie mógł wydać w planowanej formie
Fighting Americana. W latach 1999-2000 Awesome Comics wydało jedynie 13
komiksów (w tym jeden handbook i jeden reprint), aż w końcu Liefeld ogłosił
wyczekiwane zakończenie istnienia swojego wydawnictwa.
Myślicie że
czegoś go to nauczyło? Skądże znowu. Bardzo szybko Liefeld zakłada Arcade
Comics, gdzie chce raz jeszcze przywrócić światu markę „Youngblood”. Twórca
zaplanował trzy projekty z tymi bohaterami i przyciągnął do współpracy głośne
nazwiska. Efekt? Ukazały się jeden zeszyt serii „Bloodsport” (scen. Mark
Millar), dwa numery cyklu „Genesis” (scen. Kurt Busiek, rys. Eric Walker) oraz
jedna odsłona „Imperial” (scen. Robert Kirkman). Żaden z nich nie został
dokończony, a Arcade Comics zniknęło z komiksowej mapy USA.
W lipcu
2007 roku Image Comics ogłasza, że Rob Liefeld powraca w szeregi wydawnictwa,
które współtworzył. Nie zajmuje on w wydawnictwie żadnej poważnej roli, lecz
kolejny raz próbuje odświeżyć nieco swoje własne dzieła. W pierwszej kolejności
stawia na... tak, tak, zgadliście. „Youngblood #1” ukazuje się w styczniu 2008
roku i po raz pierwszy w historii Liefeld nie przyłożył ręki do procesu
produkcji komiksu. Przynajmniej początkowo, ponieważ szybko zmienił zdanie i
samodzielnie stworzył #9 – ostatni zeszyt cyklu. Kolejne lata przynoszą nowe
woluminy „Avengelyne” oraz „Brigade”, które trwają odpowiednio osiem i... jeden
numer. Rok 2011 miał wszystko zmienić, gdy Robert Kirkman zaprosił Liefelda do
współtworzenia serii „Infinite” dla studia Skybound. Wskutek „twórczych
różnic”, cykl przetrwał jedynie dwa numery. Dodajmy jeszcze, że w międzyczasie
twórca nawiązywał współpracę z Marvelem i DC, które także kończyły się
odejściem z hukiem.
Wreszcie w
2012 roku Image, zupełnie nie wiedzieć dlaczego, postanawia dać Liefeldowi
kolejną szansę i ogłasza zmartwychwstanie studia Extreme. Oficjalnie, istnieje
ono do dziś, ale... przyjrzyjmy się temu nieco bliżej.
Rob Liefeld
w 2012 roku ogłasza, że sumuje numeracje swoich największych hitów i oddaje je
w ręce zdolnych twórców. Oto jak ułożyły się ich losy.
Bloodstrike:
Tytuł startuje od
numeru 26, chociaż #24-25 nigdy się nie ukazały. Scenarzysta Tim Seeley
kontynuuje wątki z poprzednich serii, lecz cykl notuje najsłabsze wyniki
spośród wszystkich ze studia Extreme i po ośmiu numerach następuje kasacja.
Zakończenie można określić jako pół-otwarte.
Supreme:
Legendarny tytuł
Alana Moore’a kontynuuje Erik Larsen, korzystając ze skryptów legendarnego
scenarzysty. Komiks startuje od #63 i wytrzymuje sześć zeszytów, po których
Larsen znów poświęca całą swoją uwagę serii „The Savage Dragon”. #68 ukazał się
w styczniu 2013 roku i po kilku miesiącach otrzymuje off-panelową kasację.
Zakończenie jest jak najbardziej otwarte.
Youngblood:
Chyba nikogo nie
dziwi, że i ten tytuł otrzymał swoją szansę w nowym studiu Extreme. Seria rusza
od numeru 71, chociaż znów nie wiadomo skąd wzięła się ta liczba (powinna
wynosić 68). Za scenariusz odpowiedzialny zostaje debiutant John McLaughlin,
który wytrzymuje na stanowisku zaledwie sześć zeszytów, po czym zastępuje go
Liefeld. Od tego czasu ukazują się jedynie dwa numery, z czego ostatni w lipcu
2013 roku. Seria wciąż jednak widoczna jest na stronie Image Comics jako
aktualna, więc nie można powiedzieć o jej kasacji.
Glory: Najbardziej niedoceniona seria
odrestaurowanego studia Extreme. Joe Keatinge rusza od zeszytu #23 i całkowicie
odmienia główną bohaterkę. Krytycy biją brawo za odwagę i przestawioną fabułę,
czytelnicy kręcą nosem. Ostatecznie tytuł kończy się po dwunastu numerach,
spójnym i jednoznacznym zakończeniem.
Prophet:
I wreszcie
największy hit nowego studia Extreme. Scenarzysta Brandon Graham tak mocno
odcina się od poprzednich odsłon przygód tego bohatera, że tworzy z serii
kandydata do nagrody Eisnera. Cykl rusza od numeru 21, a zapowiedziany na
styczeń 2014 roku „Prophet #45” będzie jednocześnie ostatnim zeszytem. Zapewne
także z konkretnym zakończeniem.
Jak więc
widać odrestaurowanie studia Extreme nie okazało się sukcesem. Czy jest więc
kolejnym gwoździem do trumny Roba Liefelda? Chyba nie, skoro twórca niedawno
zbierał na Kickstarterze pieniądze na nową odsłonę serii „Brigade”.
Od Was zależy które studio zostanie bohaterem części piątej. Do wyboru macie Top Cow Productions oraz Todd McFarlane Productions. Piszcie komentarze :)
Od Was zależy które studio zostanie bohaterem części piątej. Do wyboru macie Top Cow Productions oraz Todd McFarlane Productions. Piszcie komentarze :)
Więc wychodzi na to, że marny z niego rysownik, marny biznesmen i chyba równie marny scenarzysta. O Boziu, po co oni go wzięli ze sobą?
OdpowiedzUsuńSam tekst jest na stałym poziomie, historia przedstawiona jest krótko, jasno i przystępnie, czyli tak jak liski lubią najbardziej.
W kolejnej części chętnie przeczytałbym o Top Cow Productions, a dziecko McFarlane'a najchętniej zostawiłbym na soczysty deser. :)
GrayFox
Top Cow. Fajna seria w tym temacie.
OdpowiedzUsuńAch ten Liefield. Tekst oczywiście, jak zawsze, bardzo ciekawy. Mam jedno pytanie, czy projekty Moore'a i Loeba z Awesome Entertainment są warte uwagi???
OdpowiedzUsuńSupreme Moore'a jest fajne, ale tylko fajne. Glory i Youngblood w jego wykonaniu nie znam, tak samo jak obu serii Loeba. Wszystko z powodu mojej niechęci do Liefelda i wszystkiego, przy czym maczał palce.
UsuńNie wiem wprawdzie tyle co ty o Image, ale znam dość dobrze twórczość Alana Moore'a i muszę zaznaczyć, że jego Supreme w większości ukazał się właśnie pod szyldem Maximum Press, a Awesome - tylko późniejsze odcinki. Jesli zaś chodzi o restart w wykonaniu Erika Larsena, to nie tyle korzystał ze skryptów Moore'a co narysował ostatni, niezrealizowany odcinek napisany przez Moore'a który przez lata krążył po sieci.
OdpowiedzUsuń