Recenzja powstała dzięki uprzejmości załogi Klubokawiarni Allboom, która udostępniła mi egzemplarz do lektury.
"Ghosted”,
”Xenoholics”, ”Birthright” – co łączy te trzy tytuły? Scenarzystą
wszystkich jest Joshua Williamson, a także to, że po wszystkie swego czasu
sięgnąłem. Mają wspólne jeszcze kilka rzeczy, na czele z faktem, że mają niezły
punkt wyjściowy, duży i niestety kompletnie zmarnowany potencjał. Dlaczego więc
będąc w Klubokawiarni Allboom wybrałem akurat pierwszy tom ”Nailbiter”?
Uwierzcie mi, sam chciałbym wiedzieć. Bo także i ten komiks nie pozwolił mi
dowiedzieć się na czym polega ”magia” Joshuy Williamsona.
”Nailbiter”
opowiada historię Nicolasa Fincha – agenta NSA, który przyjeżdża do niewielkiego
miasteczka Buckaroo w poszukiwaniu zaginionego przyjaciela. Miejscowość ta nie
jest typowym wygwizdowem, ponieważ to właśnie tam na świat przyszło aż szesnastu
brutalnych, seryjnych morderców. Jednym z nich jest Edward ”Nailbiter” Warren,
który po uniewinnieniu przed sądem powrócił do Buckaroo. Szybko okazuje się, że
próbując dowiedzieć się dlaczego właśnie to miejsce niejako tworzy
niebezpiecznych zwyrodnialców, Nicolas będzie musiał połączyć siły z Edwardem.
Tylko czy dla jego przyjaciela nie jest już za późno?
Pierwszy
akapit dzisiejszej recenzji wskazywać może na to, że uważam iż Joshua
Williamson tworzy komiksy słabe. Tak bynajmniej nie twierdzę i teraz spróbuję
się wytłumaczyć, przy okazji recenzując pierwszy tom ”Nailbiter”.
Wszystko dlatego, że historia ta cierpi na wszystko to, co jest typowe dla
osoby scenarzysty. Jak już wspomniałem, Williamson z reguły wpada na bardzo
ciekawy punkt wyjścia dla opowiadanej przez siebie historii. Tak jest i tym
razem, ponieważ koncepcja zakładająca mroczny miks takich filmów jak ”Siedem”
czy ”Milczenie Owiec” w sprawnych rękach wydaje się świetnym pomysłem. Pierwszy
zapał może jednak już minąć po zobaczeniu okładki premierowego numeru, która to
w mojej ocenie była paskudna i przesadzona. Ale wróćmy do fabuły. Scenarzysta
ma już gotowy koncept na prowadzenie serii ”Nailbiter”, w rolach pierwszoplanowych
obsadza teoretycznie interesujące postacie, a na koniec czytelnik i tak jest
zawiedziony. Dlaczego? Ponieważ można odnieść solidne wrażenie, że dla
Williamsona wyjście poza sferę planowania jest bardzo ciężkim zadaniem.
”Nailbiter”,
podobnie jak przywołane na samym początku inne tytuły tego twórcy,
charakteryzują się tym, że prędzej czy później zmienia się z interesującego
projektu w ciepłe kluchy. W przypadku ”There Will Be Blood” miało to miejsce
już w okolicach drugiego rozdziału, gdzie sukcesywnie oraz konsekwentnie zaczęły
mnożyć się nudne i niewiele wprowadzające do fabuły sceny oraz dialogi. Jednocześnie
praktycznie w miejscu staje rozwój postaci, a wszelkie wcześniejsze obietnice
scenarzysty należy traktować z ogromnym przymrużeniem oka. Jako bezspoilerowy
przykład podam fakt, iż Williamson obiecał zapoznać czytelników z innymi
mordercami z Buckaroo i faktycznie w pierwszym tomie ”Nailbiter” paru z
nich przewija się w formie ciekawostki. Właściwie scena o której piszę jak żywo
przypominała rozmowę dwójki fanów, tyle tylko że jednego z nich męczy jego
własny, ogromnie depresyjny charakter.
A właśnie,
skoro już o tym wspomniałem. Williamsona muszę też trochę pochwalić. Co prawda
nie potrafi on zbytnio tworzyć komiksów zajmujących bardziej niż ”przeczytaj i
zapomnij”, to jednak ma on spory talent do tworzenia klimatu opowiadanej przez
siebie i rysownika historii. Tak jak jego ”Birthright” jest odpowiednio
baśniowe, a ”Ghosted” potrafił wywołać u czytelnika ciary, tak w ”Nailbiter”
czuć unoszącą się w powietrzu tajemnicę i chociaż scenarzysta robi co może, bym
zmienił zdanie, to pomimo totalnego przemęczenia się przez pierwszy tom wciąż
jestem ciekaw dlaczego w Buckaroo na świat przychodzą psychopatyczni
mordercy? No kurcze, naprawdę nie wiem
jak ten facet to robi.
Z drugiej
znowu strony zostać w jakikolwiek sposób zaskoczonym podczas lektury ”Nailbiter”
jest wielka sztuką. W komiksie nie pojawia się dosłownie ani jeden prawdziwie
szokujący zwrot akcji, co także działa na niekorzyść Williamsona.
Nie do
końca wiem co myśleć o rysunkach Mike’a Hendersona. Na pewno to, że są
strasznie nierówne. Rysownik ten potrafi z jednej strony stworzyć plansze po
prostu brzydkie, by na kolejnej tak mocno przywalić czymś tak podobnym do stylu
Bena Templesmitha, że ma u mnie z miejsca dużego plusa. Trzeba jednak pamiętać,
że nieregularność Hendersona momentami jest zwyczajnie denerwująca. Nie podoba
mi się także zbyt duża ”krwawość” komiksu. Nie jest to coś wpływającego dobrze
na lekturę i komiks nic by nie stracił, gdyby wstawki te sobie podarowano. Na plus
zaliczam okładkę wydania zbiorczego, która na szczęście nie jest tym paskudnym
coverem do zeszytowej ”jedynki”.
Samo wydanie
zbiorcze niczym właściwie nie zaskakuje. Jest dość solidne i kosztuje dziesięć dolarów,
lecz z pewnością nie zadowoli wielbicieli dodatków. te ograniczają się do dwóch
stron grafik promocyjnych i kolejnych dwóch z ”galerią” okładek. Czytajcie:
piętnaście miniaturek upchanych gdzie się da. Aż prosi się o to, by twórcy
dodali coś w stylu akt morderców z Buckaroo, lecz niestety musicie obejść się smakiem.
Oczywiście o
ile uznacie, że ”Nailbiter” jest komiksem po który chcecie sięgnąć. Ja niekoniecznie
jestem skłonny Was do tego zachęcać. Uważam, że pozycja ta jest szalenie
średnia i jeśli usiądziecie do niej bez jakichkolwiek większych oczekiwań, to się
nie zawiedziecie. W każdym innym przypadku może być różnie. Moja ocena to 3-/6
"Nailbiter vol. 1: There Will Be Blood" do nabycia w ATOM Comics
Eh akurat obejrzałem pierwszy odcinek Wayward Pines na fox w którym również agent szuka swojego partner w miasteczku.
OdpowiedzUsuńCo byś wybrał z "tajemniczych miasteczek" od Image - Revival, Green Wake czy Nailbaitera?
Bez zastanowienia - "Revival"
UsuńREVIVAL!
Usuń