Mam taką
cichą nadzieję, że moja majowa faza na pisanie recenzji nie minie :) Dziś
kolejny raz sięgnę po coś z mojej coraz większej szuflady z archiwaliami Gdy zastanawiałem się nad tym za co się tym
razem zabrać, promienie słońca zaczęły odbijać się od tłoczonego, srebrzystego
napisu. Taki znak trudno zignorować, więc uznałem że skoro ”Supreme #1”
koniecznie chce zostać ocenione, to proszę bardzo. Tylko proszę mi potem nie
narzekać na ocenę końcową. W końcu nawet naprawdę ciekawa forma wydania nie
zmienia faktu, że mamy do czynienia z komiksem Roba Liefelda.
”Supreme
#1” ukazał się w listopadzie 1992. już na samym wstępie muszę przyznać, że
forma wydania tego zeszytu robi bardzo dobre wrażenie i zupełnie się nie
dziwię, że chociaż kupiłem go za grosze i pomimo upływu 24 lat, przybył do mnie
w bardzo dobrej formie. Ze względu na duży, tłoczony i pomalowany srebrną
farbką tytuł, okładka zeszytu musiała być odpowiednio gruba i taka też jest. Na
tyle, że rogi okładek nie mają szans się zagiąć, co najwyżej mogą się obić. W
środku papier już tak solidny nie jest. Komiks wydrukowany został na czymś, co
jest dużo słabsze niż obecnie używany standard, ale zarazem lata świetlne
lepszy niż papier, na którym drukowano chociażby ówczesne komiksy Marvela czy
DC. Na coverze jest jedna zastanawiająca rzecz. Mianowicie rzuca się w oczy
mały napis ”Volume Two” tuż pod logiem Image i muszę przyznać, że nie wiem o co
chodzi. Nawet research na Comicvine nie dał mi odpowiedzi na pytanie czym była
pierwsza seria. Albo czy w ogóle jakaś była. Tak więc w tej sprawie jestem
niedoinformowany i się do tego przyznaję. Podsumowując wątek okładki, za tę
należy się duży plus dla pomysłodawców jak i dla rysownika, ale o tym trochę
później. Czas na fabułę.
I tu
zaczynają się schody. ”Supreme” w wykonaniu Alana Moore’a to kawał
KAPITALNEGO komiksu z jedną tylko wadą – nie każdy wie, że jego run nastał po
tym, jak Rob Liefeld robił swoje. Co prawda w tym przypadku rysownikiem na
szczęście nie jest, ale scenarzysta też z niego żaden. Zeszyt zaczyna się od
sceny powrotu postaci o pseudonimie Supreme na Ziemię. Nie wygląda on
szczególnie przyjaźnie, dlatego też rząd USA (bo któżby inny) wysyła na orbitę
grupę Youngblood. Naturalnie, po wymianie kilku zdań dochodzi do nic nie
wnoszącego łubudu. Po nim, wszyscy wracają na Ziemię, gdzie okazuje się że
Supreme faktycznie jest tym za kogo się podaje, wszyscy zaczynają robić pod
siebie, a Youngblood oferują mu członkostwo w ekipie. Gdzieś indziej czają się
ci źli i... koniec. 22 strony komiksu za nami. Pewnie teraz spodziewacie się,
że zacznę jechać po fabule jak po łysej kobyle, bo LIEFEEEEEEELD, ale chyba Was
zaskoczę. Co prawda wcale nie oceniam ”Supreme #1” jakoś szczególnie
dobrze, ale w porównaniu z innymi komiksami tego twórcy, wcale tak tragicznie nie
jest, a to już coś.
Dobra,
powyższy opis sugeruje że w komiksie nie dzieje się właściwie nic po za szybką
nawalanką. To nie do końca prawda, ponieważ ”Supreme #1” oferuje coś,
czego brakowało większości ówczesnych komiksów Roba Liefelda. Mianowicie tu
widać, że historia do czegoś prowadzi. Czytelnik ma zostać zaintrygowany
postacią tytułowego bohatera i owianą wokół niego tajemnicą. Co prawda sama
realizacja zamierzonych celów jest w najlepszym przypadku poprawna, to jednak
koniec końców dałbym się zainteresować, gdybym tej historii już wcześniej nie
znał. Niestety, nawet jeden z lepszych komiksów autorstwa Roba Liefelda nie
ustrzega się całej masy błędów.
Pierwszym z
nich są oczywiście dialogi, a raczej używane w nim słownictwo. Gdy
pisałem o pierwszym numerze „Youngblood” wspomniałem już o tym, że
Liefeld ma zwyczaj umieszczania w dialogach słów i żartów, które rozumie tylko
on. Tych drugich akurat zabrakło w tym zeszycie, chociaż gdy jedna postać
nazwała drugą ”pompatycznym wieprzem” trudno było mi zachować powagę. Kilka
anglojęzycznych kwiatków jednak doszukać się już można i nie wyglądają one
najlepiej. Inną sprawą jest to, że dialogi są zwyczajnie słabe. Jak to zwykle u
Liefelda, wszyscy mają w tyłkach włożone metrowe kije, a wszelkie próby stworzenia
atmosfery powagi i zagrożenia spełzają na niczym, ponieważ ta wszechobecna
sztywność popada wręcz w parodię. No i przede wszystkim, ten zeszyt spełnia
właściwie wszelkie zadania typowej ”jedynki”, ale trudno pozbyć się wrażenia
tego, że można było wcisnąć tu odrobinę więcej.
Brian
Murray to osoba odpowiedzialna za rysunki w ”Supreme #1” i cieszy mnie
fakt, że chociaż leci on typowym dla wczesnego Image standardem oraz mnóstwo
zapożycza od innych artystów, to jednak najbliżej mu od Erika Larsena z tamtych
czasów. Chociaż każda postać to chodząca kupa mięsa, aż tak to nie razi w oczy
jak wiele innych przykładów. Rysownik zaprezentował także swój nieco inny styl
na okładce, która może się podobać. Żeby jednak nie było aż tak kolorowo,
Murray na kilku stronach mocno ”zaśmierdział” Liefeldem. Widać to przykładowo
tutaj:
Po
zakończeniu takiej sobie lektury, naszym oczom ukazują się dodatki. Wśród nich
znaleźć można standardowy wstęp autorstwa Roba Liefelda, który wcale nie był
taki zły. Co prawda postaci Supreme dotyczył on w małej części, ale kilka razy
musiałem się zgodzić z Robem Liefeldem, a to w końcu zbyt często się nie
zdarza.
Następnie
dostajemy parę reklam, po których pojawia się sześciostronicowy dodatek
poświęcony zupełnie nieznanej mi zupełnie heroiny o pseudonimie Infiniti. Te
kilka stron traktuję jedynie jako ciekawostkę, ponieważ scenarzystą tej
historyjki jest Eric Stephenson. Komiks zamyka kartka zgłaszająca czytelnika
do… fan-clubu Roba Liefelda :D
"Supreme
#1” to jedna z lepszych znanych mi pozycji z dorobku Roba Liefelda, lecz
zarazem jest to komiks zaledwie średni. Jeśli ktoś chce koniecznie poznać tę
postać, niech od razu sięga po run Alana Moore’a. Nie polecam ruszać tego
zeszytu, no chyba że jesteście fanami założyciela studia Extreme. Moja ocena to
2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz