niedziela, 25 stycznia 2015

Gościniec: Black Science #1: Zasada nieskończonego spadania (Rick Remender/Matteo Scalera)

Pierwszy w wielu (mam nadzieję) występów gościnnych na łamach Image Comics Journal to tekst Tomka Kabzy z DCManiaka i chyba pierwsza negatywna recenzja "Black Science" na jaką natrafiłem. Zgadzacie się z poniższą opinią?
Zanim przejdę do właściwej recenzji, najpierw może przedstawię krótki rys historyczny. Otóż jeszcze do niedawna nie miałem za wiele wspólnego z komiksami wydawnictwa Image. Nie licząc "Spawna" w czasach TM-Semica, jedynymi rzeczami jakie z niego czytałem były "Żywe Trupy" oraz tomy "Savage Dragon Archives". To właśnie dzięki Krzyśkowi tak mniej więcej rok temu zacząłem sięgać po kolejne tytuły i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Image błyskawicznie stało się także i moim ulubionym wydawnictwem. Każdy kolejny komiks z ich logo na okładce jaki kupowałem okazywał się przynajmniej bardzo dobrą lekturą, a nieraz dołączał nawet do grona moich faworytów. Niestety każda passa musi się kiedyś skończyć. Tak też stało się i w tym przypadku.

Rick Remender to ostatnimi czasy całkiem spore nazwisko w branży komiksowej, więc pewnie sporym zaskoczeniem może być, że dla mnie "Black Science" było pierwszym zetknięciem się z jego twórczością. I pewnie na jakiś czas ostatnim, bowiem teraz dwa razy się zastanowię zanim sięgnę po coś jego autorstwa. Do kupna tego komiksu podczas tegorocznego MFK zachęciły mnie świetne ilustracje i intrygujący blurb na tylnej stronie okładki. Niestety to jedyne interesujące rzeczy jakie znajdziemy w tym tytule.

O czym to jest? Otóż w wyniku eksperymentu, który nie poszedł zgodnie z planem, grupa naukowców, oraz dzieci jednego z nich, zostaje rzucona w podróż przez alternatywne światy. Jak widać sam pomysł na fabułę nie jest może oryginalny (serial Sliders się kłania), ale ma spory potencjał. Niestety pozostaje on niemal kompletnie niewykorzystany i sama historia ogranicza się do bezładnego biegania w panice wśród dziwacznych krajobrazów. Czasem wręcz przesadnie dziwacznych (np. dwunogie żaby budujące piramidy na skorupach gigantycznych żółwi). Na ów przesyt fantazji jednak nie będę narzekał, gdyż daje to prawdziwe pole do popisu ilustratorom, ale o tym później. Niemal za każdym razem, gdy bohaterowie przenoszą się do nowego świata okazuje się, że nie ma na nic czasu przed kolejnym przeskokiem, a muszą coś zrobić czy gdzieś się dostać, bo inaczej spotka ich marny koniec. Bardzo szybko staje się to nużące. A kiedy w końcu w jednym numerze akcja zwalnia i wreszcie pojawia się jakiś ciekawy wątek, to natychmiast zostaje on olany i wracamy do kretyńskiej bieganiny.

Skoro fabuła słabuje,  to może przynajmniej sytuację ratują ciekawe postacie? Niestety pod tym względem jest jeszcze gorzej. Remender stara się co jakiś czas zaszokować czytelnika dramatyczną śmiercią jakiejś postaci, ale nie zdaje to egzaminu, gdyż nie ma tu bowiem nikogo komu można by kibicować lub przynajmniej przejąć się ich losem. Bohaterowie albo giną zanim ich dobrze poznamy albo też okazują się wyjątkowo irytującymi debilami. Tak więc kolejne zejścia kwitowałem zazwyczaj wzruszeniem ramion. Nie pomaga też to, że ich zachowania są zazwyczaj wręcz absurdalnie idiotyczne. Facepalma robiłem przynajmniej raz na numer, nie mogąc wręcz uwierzyć własnym oczom. Najjaskrawszym przykładem jest tu chyba zakończenie 5 numeru, w którym jedna z postaci jest tak wkurzona na drugą, że... rzuca się wraz z nią w głęboką przepaść.

Tak więc przejdźmy może do jedynego pozytywnego aspektu komiksu, to jest do jego strony graficznej. Ilustracje Matteo Scalery, pomalowane przez Deana White’a potrafią naprawdę zachwycić. Niektóre wręcz chciałoby się oprawić w ramę i powiesić na ścianie. Idealnie oddają wspomnianą wcześniej dziwaczność odwiedzanych światów. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do przesadnego szafowania czernią i ogólnie ciemnymi kolorami, przez co czasem trudno zorientować się co się dzieje. Tak czy inaczej to właśnie Scalera i White ratują ten tom przed kompletną porażką.

Jeśli chodzi o dodatki, to znajdziemy ich tu aż 13 stron. Stanowią je alternatywne okładki pierwszych dwóch numerów oraz szkice Matteo Scalery, na jednej ze stron przyozdobione próbnymi kolorami Deana White’a.

"Black Science" nie jest może najgorszym komiksem jaki czytałem w zeszłym roku (choć znalazłby się na wysokim miejscu w tej niechlubnej konkurencji), ale z pewnością, przynajmniej dla mnie, najbardziej wkurzającym. Przede wszystkim za sprawą zmarnowanego potencjału i wyjątkowo irytujących bohaterów. Rzadko kiedy jakakolwiek książka czy komiks wywołuje u mnie po przeczytaniu chęć rzucenia go w kąt, ale temu tytułowi się to udało. Moim zdaniem jedynym powodem dla którego można by go kupić są rewelacyjne ilustracje, ale nawet one nie są w stanie wyciągnąć oceny wyżej niż do 2/6.

1 komentarz:

  1. Zawiodłem się na tej serii. Porzuciłem ją po 11. zeszycie. Początkowy numer miło mnie zaskoczył, szczególnie graficznie, ale potem tytuł stał się błądzeniem po alternatywnych wersjach światów, a pojawienie się kilku wariacji głównych bohaterów wcale nie było ciekawe, gdyż śmierć w Black Science jest niczym. Bohater zostaje od razu zastąpiony przez jego inną wersję. Scenarzysta przygotowywał przez lata tak obszerną wizję, że po prostu się w niej zgubił i ciężko się tu skupić odbiorcy na czymkolwiek.

    Co do recenzji, to jest nieprzekonująca. Autor nieustannie sypie wyrazami o bardzo pejoratywnym wydźwięku, takimi jak: "kretyński", "olany", "debilami", "idiotyczne". Jad wylewający się z recenzji sprawia, że czytelnik nie wierzy w obiektywną opinię autora. Widać tu tylko wielki list pełen żalu, skierowany raczej do autora niż do potencjalnego odbiorcy serii. Uważam, że można spokojnie wyrazić potknięcia recenzowanego tekstu przy użyciu eufemizmów i wystrzegając się zwykłego "jechania" po tytule. Recenzja byłaby dużo lepsza bez tych silnie negatywnych elementów.

    OdpowiedzUsuń