Po
rozwiązaniu kwestii Oppenheimera, która nastąpiła pod koniec czwartej odsłony
serii, ekipa wojskowych i naukowców skupiona wokół Projektów Manhattan
rozpierzchła się we wszystkich kierunkach światów. Tak, liczba mnoga jest
nieprzypadkowa. Dlatego też opisywany dziś komiks nie ma jednej, zwartej fabuły.
Obserwujemy bowiem prawdziwe oblicze Kryzysu Kubańskiego, niezwykłe
okoliczności morderstwa Johna Kennedy’ego, sposób zerwania sojuszu między
Manhattan Projects i Star City czy podróż obu Einsteinów po innym wymiarze.
Wszystko zaczyna się niepozornie, od wizyty Łajki na statku obcej cywilizacji,
który bardzo mocno zmienia pieska. Dzieje się naprawdę sporo, a wszystko w
zaledwie pięciu zeszytach.
Jonathana
Hickmana naprawdę trudno nie podziwiać. Zarówno ”The Manhattan Projects”
jak i ”East of West” oraz nawet jego komiksy spod znaku Avengers
charakteryzują się ogromnym, rozbudowanym i przede wszystkim przemyślanym światem,
w którym osadzona jest dana historia. O ile w przypadku pracy dla Domu Pomysłów
oraz wspomnianego westernu w klimatach sci-fi nie jest to moim zdaniem aż
tak duże osiągnięcie, ponieważ wystarczyło że scenarzysta popuścił
wodze swojej ogromnej fantazji, tak przebudować świat znany nam z kart
historii, a dla niektórych wciąż stanowiący prawdziwe wspomnienia, jest już
chyba o wiele trudniej. Piąty tom ”The Manhattan Projects” jak żaden z
poprzednich jest bardzo mocno osadzony w konkretnym przedziale czasowym, a na
co drugiej stronie pojawiają się postacie historyczne pokroju Johna
Kennedy’ego, Leonida Breżniewa czy Fidela Castro i Che Guevary. Mimo to,
Hickmanowi udało się wszystko to wbudować w fabułę nie tylko umiejętnie, ale
także w sposób bardzo charakterystyczny dla tej zakręconej do granic możliwości
serii. Absurd goni tu absurd, ale w żaden sposób nie psuje to przyjemności z
czytania, ponieważ cykl ten jest taki od samego początku.
Jest jednak
coś, co odróżnia ten tom ”The Manhattan Projects” od poprzednich. Nie
jest to bynajmniej rozbicie komiksu na kilka mniejszych fabuł, ponieważ to
akurat wyszło całkiem nieźle, a każdy z wątków dostał tyle miejsca, by żaden z
nich nie mógł zostać uznany za potraktowany po macoszemu. Mnie jednak w ”The
Cold War” zabrakło efektu WOW, który był wszechobecny w poprzednich
odsłonach cyklu. Nie wiem czy wynika to z faktu, że w komiksie zabrakło totalnie
nieprzewidywalnego Oppenheimera, ale faktem jest że podczas lektury całego tomu
czekałem na TEN MOMENT, który wbije mi szczękę w podłogę i niestety takowego
się nie doczekałem. Pojawia się tu mnóstwo fragmentów, przy których można się
uśmiechnąć, a fabuła jako całość jest mocno popchnięta do przodu. Brakuje tylko
tej przysłowiowej ”kropki nad i”, która sprawiłaby, że piąty tom ”The
Manhattan Projects” zapadałby w pamięć równie mocno co np widok Alberta
Einsteina wybijającego w pień Japońskie roboty, który jako pierwszy przychodzi
mi do głowy, gdy pomyślę o serii Jonathana Hickmana. Być może coś takiego
znajdzie się w kolejnym tomie, ponieważ wątek Łajki i zakochanego w niej
Yuriego Gagarina zmierza w kierunku, który absurd pojawiający się na łamach
serii ”The Manhattan Projects” może przenieść na nowy, niespotykany
jeszcze poziom. Już się zaczynam obawiać.
Osobnych
kilka zdań należy się warstwie graficznej. Jak za każdym razem, tak i teraz za
rysunki odpowiedzialni są Nick Pitarra oraz Ryan Browne. Ten drugi jak zwykle
wziął na siebie jeden zeszyt, lecz w przeciwieństwie do poprzednich tomów, tym
razem nie był to ten zamykający, lecz otwierający tom. Artysta ilustrując
przygodę Łajki pokazał to, z czego jest najbardziej znany – podobnie jak na
łamach ”God Hates Astronauts”, stworzył kilkanaście niesamowicie
wyglądających przedstawicieli obcych ras. Moim zdaniem spisał się tym razem
nawet lepiej, niż podczas prac nad numerami z akcją osadzoną w głowie
Oppenheimera. Cała reszta tomu to popis jakże charakterystycznego Nicka
Pitarry, dla którego jest to chyba najlepsza praca w całym dorobku. Wysiłek jaki
włożył w każdą stronę jest doskonale widoczny i w pewien sposób rekompensuje
czytelnikowi fakt przedłużonego oczekiwania na każdy zeszyt. Każda kreska jest
tu przemyślana, a dokładne i szczegółowe rysunki momentami robią piorunujące
wrażenie. Wszystko to świetnie podkreśla po raz kolejny Jordie Bellaire, która
bawi się konwencją podczas nakładania bladych, ale jakże pasujących do
opowiadanej historii, kolorów. Warstwa graficzna tego tomu ”The Manhattan
Projects” jest po prostu fenomenalna.
Jak zwykle
próżno szukać w komiksie jakichkolwiek dodatków. na samym końcu dostajemy tylko
krótkie i zdawkowe biogramy obu twórców, ale jest to dokładnie ten sam tekst co
w każdym z dotychczasowych tomów i właściwie nie ma co pisać o tych trzech
zdaniach na krzyż.
Piąty tom ”The
Manhattan Projects” urzeka pod względem graficznym, a także dostarcza podczas
lektury standardowej dawki dobrej zabawy. Nie jest to jednak tom, który
sprawiłby, że zapamiętamy go na długo i podczas lektury cały czas odnosiłem
wrażenie, że jest to bardzo przedłużony wstęp do tego, co Hickman szykuje na
szóstą odsłonę cyklu. Oby tak też było. Moja ocena to 4/6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz