środa, 7 stycznia 2015

Z archiwum Image #10

Rubryka ta służyć miała prezentowaniu moich opinii na temat komiksów wydanych na początku istnienia Image Comics. Tym razem łamię tę zasadę, ponieważ w moje łapska trafia komiks-ciekawostka. "Lazarus", ale oczywiście nie ten autorstwa Grega Rucki i Michaela Larka, który ukazuje się obecnie. Dziś wezmę na tapetę pierwszy numer mało znanej miniserii autorstwa Juana Ferreyry, która ukazała się w 2007 roku nakładem studia Shadowline.

Z uwagi na awarię mojego aparatu, dziś bez dodatkowych zdjęć.

Wiele wody w każdej rzece upłynęło zanim udało mi się dorwać ten zeszyt. Z racji tego, że właściwie od zawsze mam dobre zdanie o studiu Shadowline, spodziewałem się przyzwoitego i wciągającego komiksu. Dopiero gdy wpadł on w moje ręce, przyjrzałem się dokładniej temu komiksowi. Otóż okazało się, że miniseria ta liczy zaledwie trzy numery, a lektura pierwszego z nich nie dała mi powodów do tego, by wierzyć iż Juan Ferreyra podołał postawionemu przed nim zadaniu.

Wydany w 2007 roku ”Lazarus” opowiada historię mężczyzny o nazwisku, a jakże, Lazarus. Któregoś pięknego dnia odbiera on z pracy swoją dziewczynę, która jest utalentowanym genetykiem. W trakcie rozmowy oznajmia mu ona, że przebadała jego wyniki po wypadku, jaki niedawno przeżył i znalazła coś niepokojącego. Dokładnie w tym momencie uderza w nich samochód. Jego kierowca zabija najpierw dziewczynę, a następnie Lazarusa. Jakiś czas później bohater wstaje i odchodzi planując zemstę. Tak, okazuje się że jest nieśmiertelny. Tymczasem sprawą wypadku zajmuje się dwójka detektywów, którzy bardzo szybko wplątują się w kłopoty.

Właściwie już na wstępie muszę napisać, że w przeciwieństwie do publikowanej obecnie serii duetu Rucka/Lark, ten ”Lazarus” jest zwyczajnie kiepski. Tak jak zazwyczaj większość fabularnych wpadek przy pierwszym czytaniu mi umyka, tak tym razem raz za razem łapałem się za głowę, ponieważ Juan Ferreyra chyba sam nie przeczytał swojego scenariusza. Gdyby to zrobił, z pewnością wyłapałby większość bzdur, które umieścił w premierowej odsłonie swojego komiksu.

Wyliczankę zacząć można od tego, że zawiązanie fabuły leży. Jak już wspomniałem wyżej, o wypadku tytułowego Lazarusa dowiadujemy się jedynie z jego rozmowy ze swoją dziewczyną. Twórca nie pokusił się o poświęcenie dwóch stron na pokazanie tego zdarzenia, przez co jego moc została drastycznie zmniejszona. Właściwie przez jakiś czas wcale nie czuć, by rozmowa ta miała jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. To wychodzi na jaw nieco później, gdy twórca komiksu przedstawia nam głównych złych. Tu pojawia się drugi zasadniczy zarzut wobec ”Lazarusa”.

Chodzi o fatalną konstrukcję i design postaci. Pomimo tego, iż premierowy numer komiksu liczy sobie nieco więcej niż standardowy zeszyt, bo 24 strony czystego komiksu, właściwie żadna z pojawiających się po drodze postaci nie zdołała otrzymać nawet krzty interesującego charakteru. Najwięcej miejsca poświęcono chyba dwójce detektywów, którzy zajmują się sprawą śmierci dziewczyny Lazarusa. Jednak czy oznacza to, że możemy dobrze ich opisać po lekturze? Niezbyt. Juan Ferreyra pokazał chyba tylko tyle, że jedno z nich to żonaty podrywacz-luzak, a drugie to kobieta traktująca swoją pracę poważnie. Zdecydowanie najmniej dowiadujemy się o samym Lazarusie. Pierwsza konkretna informacja o nim to fakt, że jest nieśmiertelny. Nieco z boku jest kwestia wyglądu poszczególnych bohaterów. Otóż według twórcy komiksu, właściwie wszyscy w USA chodzą po ulicach w prochowcach i garniturach, natomiast taki James Lazarus każdego dnia porusza się po ulicach w takim stroju, że można oczekiwać po nim co najwyżej kosę w plecy, a nie tego, że jest kochającym, miłym gościem. I tak przy okazji, lektura pierwszego numeru miniserii sugeruje jasno, że nim nie jest.

Oprócz tego co już wymieniłem, ”Lazarus” uderza innymi głupotami. Najmocniej rzuca się w oczy fakt, że Emily – dziewczyna tytułowego bohatera – mieszka i pracuje w tym samym mieście, co zostaje potwierdzone w samym komiksie. Pytanie więc dlaczego widzimy, jak James odwozi ją droga prowadzącą przez sporych rozmiarów kanion? Albo jak daleko dziewczyna ma do domu, skoro mężczyzna odebrał ją z pracy popołudniu, natomiast ich wypadek miał już miejsce w środku nocy? Tego typu pytań jest więcej i potwierdzają jedynie, że Juan Ferreyra nie spisał się najlepiej jako scenarzysta komiksu. Zdecydowanie bardziej wolę go w roli rysownika, lecz znów – niekoniecznie w tym przypadku.

Ferreyra odwalał kawał solidnej roboty rysując ”Colder” dla Dark Horse. ”Lazarus” z kolei nie jest komiksem, który powinien stanowić chlubę dla artysty. Gruba kreska artysta miejscami mogła sprawiać wyraźny kłopot czytelnikowi, ponieważ na mniejszych kadrach niektóre elementy się zlewały. Inną kwestia jest już moje całkowicie subiektywne odczucie, polegające na tym iż moim zdaniem większość postaci w komiksie jest zwyczajnie paskudna.

Premierowy zeszyt ”Lazarus” nie został wzbogacony o żadne bonusy, za wyjątkiem paru reklam innych komiksów wydawanych w tamtym czasie przez studio Shadowline. Tym samym nie już zupełnie niczego, co mogłoby podnieść końcową ocenę. Ta wyniesie 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz