Rubryka ta służyć miała prezentowaniu moich opinii na temat komiksów wydanych na początku istnienia Image Comics. Tym razem łamię tę zasadę, ponieważ w moje łapska trafia komiks-ciekawostka. "Lazarus", ale oczywiście nie ten autorstwa Grega Rucki i Michaela Larka, który ukazuje się obecnie. Dziś wezmę na tapetę pierwszy numer mało znanej miniserii autorstwa Juana Ferreyry, która ukazała się w 2007 roku nakładem studia Shadowline.
Z uwagi na awarię mojego aparatu, dziś bez dodatkowych zdjęć.
Wiele wody
w każdej rzece upłynęło zanim udało mi się dorwać ten zeszyt. Z racji tego, że właściwie
od zawsze mam dobre zdanie o studiu Shadowline, spodziewałem się przyzwoitego i
wciągającego komiksu. Dopiero gdy wpadł on w moje ręce, przyjrzałem się dokładniej
temu komiksowi. Otóż okazało się, że miniseria ta liczy zaledwie trzy numery, a
lektura pierwszego z nich nie dała mi powodów do tego, by wierzyć iż Juan
Ferreyra podołał postawionemu przed nim zadaniu.
Wydany w
2007 roku ”Lazarus” opowiada historię mężczyzny o nazwisku, a jakże,
Lazarus. Któregoś pięknego dnia odbiera on z pracy swoją dziewczynę, która jest
utalentowanym genetykiem. W trakcie rozmowy oznajmia mu ona, że przebadała jego
wyniki po wypadku, jaki niedawno przeżył i znalazła coś niepokojącego. Dokładnie
w tym momencie uderza w nich samochód. Jego kierowca zabija najpierw
dziewczynę, a następnie Lazarusa. Jakiś czas później bohater wstaje i odchodzi
planując zemstę. Tak, okazuje się że jest nieśmiertelny. Tymczasem sprawą
wypadku zajmuje się dwójka detektywów, którzy bardzo szybko wplątują się w
kłopoty.
Właściwie już
na wstępie muszę napisać, że w przeciwieństwie do publikowanej obecnie serii
duetu Rucka/Lark, ten ”Lazarus” jest zwyczajnie kiepski. Tak jak
zazwyczaj większość fabularnych wpadek przy pierwszym czytaniu mi umyka, tak
tym razem raz za razem łapałem się za głowę, ponieważ Juan Ferreyra chyba sam
nie przeczytał swojego scenariusza. Gdyby to zrobił, z pewnością wyłapałby
większość bzdur, które umieścił w premierowej odsłonie swojego komiksu.
Wyliczankę zacząć
można od tego, że zawiązanie fabuły leży. Jak już wspomniałem wyżej, o wypadku
tytułowego Lazarusa dowiadujemy się jedynie z jego rozmowy ze swoją dziewczyną.
Twórca nie pokusił się o poświęcenie dwóch stron na pokazanie tego zdarzenia,
przez co jego moc została drastycznie zmniejszona. Właściwie przez jakiś czas
wcale nie czuć, by rozmowa ta miała jakiekolwiek znaczenie dla fabuły. To wychodzi
na jaw nieco później, gdy twórca komiksu przedstawia nam głównych złych. Tu pojawia
się drugi zasadniczy zarzut wobec ”Lazarusa”.
Chodzi o
fatalną konstrukcję i design postaci. Pomimo tego, iż premierowy numer komiksu
liczy sobie nieco więcej niż standardowy zeszyt, bo 24 strony czystego komiksu,
właściwie żadna z pojawiających się po drodze postaci nie zdołała otrzymać
nawet krzty interesującego charakteru. Najwięcej miejsca poświęcono chyba dwójce
detektywów, którzy zajmują się sprawą śmierci dziewczyny Lazarusa. Jednak czy
oznacza to, że możemy dobrze ich opisać po lekturze? Niezbyt. Juan Ferreyra
pokazał chyba tylko tyle, że jedno z nich to żonaty podrywacz-luzak, a drugie
to kobieta traktująca swoją pracę poważnie. Zdecydowanie najmniej dowiadujemy się
o samym Lazarusie. Pierwsza konkretna informacja o nim to fakt, że jest
nieśmiertelny. Nieco z boku jest kwestia wyglądu poszczególnych bohaterów. Otóż
według twórcy komiksu, właściwie wszyscy w USA chodzą po ulicach w prochowcach
i garniturach, natomiast taki James Lazarus każdego dnia porusza się po ulicach
w takim stroju, że można oczekiwać po nim co najwyżej kosę w plecy, a nie tego,
że jest kochającym, miłym gościem. I tak przy okazji, lektura pierwszego numeru
miniserii sugeruje jasno, że nim nie jest.
Oprócz tego
co już wymieniłem, ”Lazarus” uderza innymi głupotami. Najmocniej rzuca się
w oczy fakt, że Emily – dziewczyna tytułowego bohatera – mieszka i pracuje w
tym samym mieście, co zostaje potwierdzone w samym komiksie. Pytanie więc
dlaczego widzimy, jak James odwozi ją droga prowadzącą przez sporych rozmiarów
kanion? Albo jak daleko dziewczyna ma do domu, skoro mężczyzna odebrał ją z
pracy popołudniu, natomiast ich wypadek miał już miejsce w środku nocy? Tego typu
pytań jest więcej i potwierdzają jedynie, że Juan Ferreyra nie spisał się najlepiej
jako scenarzysta komiksu. Zdecydowanie bardziej wolę go w roli rysownika, lecz
znów – niekoniecznie w tym przypadku.
Ferreyra
odwalał kawał solidnej roboty rysując ”Colder” dla Dark Horse. ”Lazarus”
z kolei nie jest komiksem, który powinien stanowić chlubę dla artysty. Gruba kreska
artysta miejscami mogła sprawiać wyraźny kłopot czytelnikowi, ponieważ na
mniejszych kadrach niektóre elementy się zlewały. Inną kwestia jest już moje
całkowicie subiektywne odczucie, polegające na tym iż moim zdaniem większość
postaci w komiksie jest zwyczajnie paskudna.
Premierowy zeszyt
”Lazarus” nie został wzbogacony o żadne bonusy, za wyjątkiem paru reklam
innych komiksów wydawanych w tamtym czasie przez studio Shadowline. Tym samym
nie już zupełnie niczego, co mogłoby podnieść końcową ocenę. Ta wyniesie 2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz