Ósmy tom
serii „The Walking Dead” zdecydowanie był kamieniem milowym serii. Niestety,
po jego ukazaniu się nastąpiły dwie odsłony nudnawe i właściwie niewiele
popychające fabułę do przodu. Doszło kilka nowych postaci, powróciły nawet
stare, lecz scenariusz zatoczył koło i powróciliśmy w kiepskim stylu do
opowieści osadzonej głównie w przyczepie samochodu. Nie wszystko, ale naprawdę
dużo zmienia się wreszcie w tomie jedenastym, który przywraca nadzieje na to,
że scenarzysta ma jeszcze sporo pomysłów na intrygę, która mogłaby przytrzymać
mnie przy lekturze serii. oczywiście zawsze musi pojawić się jakieś „ale”.
Zacznijmy
oczywiście od krótkiego opisu fabuły. Jedenasty tom „The Walking Dead”
stawia przed czytelnikiem pytanie, które widniało na okładce poprzedniej
odsłony. Już na samym początku bowiem czytelnicy zostają zaskoczeni sposobem, w
jaki grupa ocalałych bohaterów serii traci kolejną osobę. To jednak nie koniec
kłopotów. Gdy nasi bohaterowie będą zastanawiać się co zrobić w sytuacji w
której się znaleźli, ktoś zacznie podążać ich tropem. Ciemności czaić będzie
się grupa łowców, dla których sposób na przetrwanie apokalipsy to zdobywanie
pożywienia nie od innych ludzi, ale z nich samych. Ze starcia pomiędzy obiema
ekipami nie wszyscy ujdą z życiem, a jej zakończenie zaskoczy Was naprawdę
mocno.
Jak już
wspomniałem w poprzednim akapicie, tom „Fear the Hunters” zdecydowanie
powinien nosić tytuł recenzowanej miesiąc temu, dziesiątej odsłony cyklu. To
właśnie tutaj bowiem Robert Kirkman sprawia, że bohaterowie nie rozważają o tym
kim się stali na przestrzeni ostatnich miesięcy, a pokazują to w sposób
doraźny. I za każdym razem jest przekazane w formie zapadającej w pamięć sceny.
Tom otwiera sekwencja, w której jeden z dwóch bliźniaków będących pod opieką
Andrei i Dale’a zabija drugiego. Nie dowiadujemy się dlaczego to zrobił i w
gruncie rzeczy nie to jest najważniejsze. Wrażenie robi fakt, że chłopak wydaje
się być zupełnie nieświadomy konsekwencji swojego czynu. Kirkman pierwszy raz w
tym tomie pokazuje spaczenie umysłu młodego człowieka, który na co dzień żyje w
świecie opanowanym przez potwory. Wszystko wychodzi wiarygodnie, a scenarzyście
nie sposób odmówić konsekwencji, ponieważ przecież nie jest to pierwszy bohater
serii, który w pewnym momencie popada w obłęd.
Już teraz
mogę śmiało napisać, że jedenasty tom zaczyna się od trzęsienia ziemi, a
później napięcie wcale nie opada. Po kilkunastu intensywnych stronach
pierwszego rozdziału, do wkraczają tytułowi łowcy. I tu kolejny raz widzimy jak
zmieniają się ci, którzy przetrwali apokalipsę zombie. W sumie aż dziwnym jest,
że dopiero w jedenastej odsłonie serii wpadamy na kanibali. Świat przedstawiony
na łamach serii wręcz zmusza do wyciągnięcia na wierzch tego typu wątku i musze
przyznać, że przynajmniej na początku Kirkmanowi świetnie się udaje budować
napięcie. Czuć z niemal każdej strony, że bohaterowie serii są osaczeni i to
przez jak najbardziej żywych ludzi. Dawno w serii nie było tak fajnie
skonstruowanego, klaustrofobicznego napięcia. Dodatkowy plus za zakończenie
wątków łowców, które ponownie odpowiada na pytanie, kim lub też czym stali się
bohaterowie serii.
Już całkiem
sporo dobrego napisałem o tym tomie serii, a nadal nie wspomniałem o innych
wątkach, które pojawiają się w „Fear the Hunters”. Swoje kilka minut
mają tu także Carl, Maggie, Dale, Morgan, a także nowa postać w serii – ksiądz
Gabriel. Większość, jeśli nie wszystkie wątki związane z tymi postaciami są
interesujące, zagadkowe lub też jedno i drugie. Przez niemal cały jedenasty tom
pojawia się tyle dynamiki i wciągających zagadnień, że poprzednie dwie odsłony
cyklu wypadają jeszcze bardziej blado. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie miał
jakiegoś „ale”...
Ale
zakończenie wątku łowców, chociaż bardzo mocne i szokujące, jest już kiepskie.
Do teraz nie mogę zrozumieć głupoty jaką wykazali się ci antagoniści, ani tym
bardziej łatwości z jaką dali się podejść. Zupełnie jakby na kilka minut
zapomnieli, że ostatnie kilkanaście miesięcy przetrwali w świecie opanowanym
przez zombie, a także że za rogiem czai się grupa ludzi, którym właśnie
wyrządzili niemałą krzywdę. To, co ostatecznie stało się w łowcami było bardzo
zapadające w pamięć, lecz wrażenie mogłoby być znacznie większe, gdyby nie
zostało poprzedzone pójściem na łatwiznę. Kirkman zachował się jakby nie miał
jakiegoś większego pomysłu na rozwiązanie tego wątku i posłużył się okresowym
wyłączeniem zdolności myślenia u kilku osób.
Drugie ale
to praca kolorysty. Pewnie teraz sobie myślicie „Ale o co chodzi? Przecież ten
komiks jest czarno-biały”. I macie rację, ale okładka jest kolorowa i chociaż
nie wiem czy za kolory na niej odpowiadał Charlie Adlard czy też Cliff
Rathburn, to jednak jednemu z nich należy się potężna bura. Wiecie dlaczego nie
mogę patrzeć na okładkę jedenastego tomu „The Walking Dead”? Ponieważ
ktoś pokolorował ją w taki sposób, że wydaje się iż widoczna na niej Andrea ma
potężnego zeza :/ Poniżej wklejam nieco powiększony fragment ilustracji, który
sprawia mi tak duży ból.
O warstwie
graficznej samego komiksu właściwie nie ma zbyt wiele do napisania. Adlard standardowo
ani nie zachwyca, ani nie wywołuje łez. Artysta korzysta ze swoich
standardowych zagrań do których już dawno się przyzwyczaiłem, więc nie traktuję
ich jako wad. Podobnie jak przy każdej poprzedniej recenzji, tak i teraz
wspomnę jeszcze tylko że dodatków w komiksie brak, a wydanie Taurusa jest
ładne, solidnie i niedrogie.
„Fear
the Hunters” przywróciło moją nadzieję na to, że seria autorstwa Roberta
Kirkmana nie wypaliła się i scenarzysta ma jeszcze sporo pomysłów, które
zaintrygują czytelnika. Oczywiście nie obyło się bez wad, lecz końcowa ocena i
tak powędruje w górę i ostatecznie wyniesie 4+/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz