środa, 2 lipca 2014

The Walking Dead vol. 11: Fear the Hunters (Robert Kirkman/Charlie Adlard)

SPOILERY!!! SPOILERY!!! SPOILERY!!!

Ósmy tom serii „The Walking Dead” zdecydowanie był kamieniem milowym serii. Niestety, po jego ukazaniu się nastąpiły dwie odsłony nudnawe i właściwie niewiele popychające fabułę do przodu. Doszło kilka nowych postaci, powróciły nawet stare, lecz scenariusz zatoczył koło i powróciliśmy w kiepskim stylu do opowieści osadzonej głównie w przyczepie samochodu. Nie wszystko, ale naprawdę dużo zmienia się wreszcie w tomie jedenastym, który przywraca nadzieje na to, że scenarzysta ma jeszcze sporo pomysłów na intrygę, która mogłaby przytrzymać mnie przy lekturze serii. oczywiście zawsze musi pojawić się jakieś „ale”.

Zacznijmy oczywiście od krótkiego opisu fabuły. Jedenasty tom „The Walking Dead” stawia przed czytelnikiem pytanie, które widniało na okładce poprzedniej odsłony. Już na samym początku bowiem czytelnicy zostają zaskoczeni sposobem, w jaki grupa ocalałych bohaterów serii traci kolejną osobę. To jednak nie koniec kłopotów. Gdy nasi bohaterowie będą zastanawiać się co zrobić w sytuacji w której się znaleźli, ktoś zacznie podążać ich tropem. Ciemności czaić będzie się grupa łowców, dla których sposób na przetrwanie apokalipsy to zdobywanie pożywienia nie od innych ludzi, ale z nich samych. Ze starcia pomiędzy obiema ekipami nie wszyscy ujdą z życiem, a jej zakończenie zaskoczy Was naprawdę mocno.

Jak już wspomniałem w poprzednim akapicie, tom „Fear the Hunters” zdecydowanie powinien nosić tytuł recenzowanej miesiąc temu, dziesiątej odsłony cyklu. To właśnie tutaj bowiem Robert Kirkman sprawia, że bohaterowie nie rozważają o tym kim się stali na przestrzeni ostatnich miesięcy, a pokazują to w sposób doraźny. I za każdym razem jest przekazane w formie zapadającej w pamięć sceny. Tom otwiera sekwencja, w której jeden z dwóch bliźniaków będących pod opieką Andrei i Dale’a zabija drugiego. Nie dowiadujemy się dlaczego to zrobił i w gruncie rzeczy nie to jest najważniejsze. Wrażenie robi fakt, że chłopak wydaje się być zupełnie nieświadomy konsekwencji swojego czynu. Kirkman pierwszy raz w tym tomie pokazuje spaczenie umysłu młodego człowieka, który na co dzień żyje w świecie opanowanym przez potwory. Wszystko wychodzi wiarygodnie, a scenarzyście nie sposób odmówić konsekwencji, ponieważ przecież nie jest to pierwszy bohater serii, który w pewnym momencie popada w obłęd.

Już teraz mogę śmiało napisać, że jedenasty tom zaczyna się od trzęsienia ziemi, a później napięcie wcale nie opada. Po kilkunastu intensywnych stronach pierwszego rozdziału, do wkraczają tytułowi łowcy. I tu kolejny raz widzimy jak zmieniają się ci, którzy przetrwali apokalipsę zombie. W sumie aż dziwnym jest, że dopiero w jedenastej odsłonie serii wpadamy na kanibali. Świat przedstawiony na łamach serii wręcz zmusza do wyciągnięcia na wierzch tego typu wątku i musze przyznać, że przynajmniej na początku Kirkmanowi świetnie się udaje budować napięcie. Czuć z niemal każdej strony, że bohaterowie serii są osaczeni i to przez jak najbardziej żywych ludzi. Dawno w serii nie było tak fajnie skonstruowanego, klaustrofobicznego napięcia. Dodatkowy plus za zakończenie wątków łowców, które ponownie odpowiada na pytanie, kim lub też czym stali się bohaterowie serii.

Już całkiem sporo dobrego napisałem o tym tomie serii, a nadal nie wspomniałem o innych wątkach, które pojawiają się w „Fear the Hunters”. Swoje kilka minut mają tu także Carl, Maggie, Dale, Morgan, a także nowa postać w serii – ksiądz Gabriel. Większość, jeśli nie wszystkie wątki związane z tymi postaciami są interesujące, zagadkowe lub też jedno i drugie. Przez niemal cały jedenasty tom pojawia się tyle dynamiki i wciągających zagadnień, że poprzednie dwie odsłony cyklu wypadają jeszcze bardziej blado. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie miał jakiegoś „ale”...

Ale zakończenie wątku łowców, chociaż bardzo mocne i szokujące, jest już kiepskie. Do teraz nie mogę zrozumieć głupoty jaką wykazali się ci antagoniści, ani tym bardziej łatwości z jaką dali się podejść. Zupełnie jakby na kilka minut zapomnieli, że ostatnie kilkanaście miesięcy przetrwali w świecie opanowanym przez zombie, a także że za rogiem czai się grupa ludzi, którym właśnie wyrządzili niemałą krzywdę. To, co ostatecznie stało się w łowcami było bardzo zapadające w pamięć, lecz wrażenie mogłoby być znacznie większe, gdyby nie zostało poprzedzone pójściem na łatwiznę. Kirkman zachował się jakby nie miał jakiegoś większego pomysłu na rozwiązanie tego wątku i posłużył się okresowym wyłączeniem zdolności myślenia u kilku osób.

Drugie ale to praca kolorysty. Pewnie teraz sobie myślicie „Ale o co chodzi? Przecież ten komiks jest czarno-biały”. I macie rację, ale okładka jest kolorowa i chociaż nie wiem czy za kolory na niej odpowiadał Charlie Adlard czy też Cliff Rathburn, to jednak jednemu z nich należy się potężna bura. Wiecie dlaczego nie mogę patrzeć na okładkę jedenastego tomu „The Walking Dead”? Ponieważ ktoś pokolorował ją w taki sposób, że wydaje się iż widoczna na niej Andrea ma potężnego zeza :/ Poniżej wklejam nieco powiększony fragment ilustracji, który sprawia mi tak duży ból.
O warstwie graficznej samego komiksu właściwie nie ma zbyt wiele do napisania. Adlard standardowo ani nie zachwyca, ani nie wywołuje łez. Artysta korzysta ze swoich standardowych zagrań do których już dawno się przyzwyczaiłem, więc nie traktuję ich jako wad. Podobnie jak przy każdej poprzedniej recenzji, tak i teraz wspomnę jeszcze tylko że dodatków w komiksie brak, a wydanie Taurusa jest ładne, solidnie i niedrogie.

Fear the Hunters” przywróciło moją nadzieję na to, że seria autorstwa Roberta Kirkmana nie wypaliła się i scenarzysta ma jeszcze sporo pomysłów, które zaintrygują czytelnika. Oczywiście nie obyło się bez wad, lecz końcowa ocena i tak powędruje w górę i ostatecznie wyniesie 4+/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz