”Spawn”
to koncertowy przykład na to, jak można spieprzyć w filmie absolutnie wszystko.
Zacząć można już od samej fabuły. Niech ci z Was, którzy nie oglądali dotąd
tego filmu nie oczekują wiernego przeniesienia historii Ala Simmonsa na wielki
ekran. Owszem, w podstawowych założeniach historia jest ta sama, ale... No
właśnie, pojawiają się dwa takowe. Po pierwsze, cały film jest mocno
ugrzeczniony, ponieważ Todd McFarlane przyznał po latach, że producenci obrazu
kazali mu tak przepisać historię, by obniżyć próg wiekowy i tym samym zwiększyć
ilość potencjalnych widzów. Nie oczekujcie więc tak mocno krwawej i brudnej
historii, jaką był komiks. Do tego wątku wrócę jeszcze za chwilę, teraz zdradzę
mój drugi zarzut względem fabuły. Otóż historia powstania bohatera zostaje
nam... streszczona przez lektora na początku filmu. Nie widzimy morderstwa Ala
Simmonsa i jego odrodzenia jako Spawn. Na początku filmu postać ta snuje się
już po ulicach, a potencjalnie bardzo interesujące sceny zdradza nam głos z
tła. Słowem, jeden duży zawód.
Wrócę więc
do ugrzecznienia filmu ”Spawn”. Jak już wspomniałem, film ten został
dostosowany do niższej kategorii wiekowej. Czuć to właściwie na każdym kroku.
Postacie nie są tak obrzydliwe, jak mogłyby być, krew nie leje się strumieniami
– w zasadzie bardzo mało jej w filmie, a postacie nie dręczą się dylematami
moralnymi większymi niż „kogo by tu dzisiaj zabić”. W celu zwiększenia grona
widzów filmu, zabito w nim wszystko to, co było cechą charakterystyczną marki,
a w zamian dano nam coś, co przypomina chińską podróbkę – niby wygląda
podobnie, tak samo się nazywa, ale jest zepsute już przy pierwszym użyciu.
Nie są to
oczywiście wszystkie grzechy filmowego wcielenia ”Spawna”. Oj nie, ten
obraz właściwie spierniczony jest od początku do końca. Dobór aktorów, którzy
grali najważniejsze role w tym kiczu, odbywał się chyba na zasadzie „im tańszy
tym lepszy”. W Ala Simmonsa wciela się znany ze znajomości wielu sztuk walk
Michael Jay White. Aktor ten sprawdza się doskonale, gdy nie musi za dużo grać,
a więcej się bić, ponieważ jego warsztat, delikatnie mówiąc, do bogatych nie
należy. Widać to było w większości scen, gdy od Ala Simmonsa w wykonaniu
White’a biła straszliwa sztuczność. Nie umiał on najlepiej oddać żadnych
emocji, co jest chyba podstawą do grania użalającego się nad sobą herosa. Do
jego poziomu dostosowali się także inni aktorzy, w tym także ci, o których z cała
pewnością można powiedzieć że potrafią grać. Zarówno John Leguizamo jako Clown/Violator
oraz Martin Sheen odtwarzający Jasona Wynna byli niestety cieniami samych
siebie, a grane przez nich postacie ocierały się wręcz o parodię. Zwłaszcza ten
pierwszy nie jest ani przerażający, ani właściwie nawet nie próbuje sprawić
wrażenie tego, że jest dla Spawna jakimś wyzwaniem. Postać Wynna z kolei
została tak spłaszczona, że wszyscy fani komiksów powinni być wdzięczni losowi,
iż z fabuły wypisano większy udział tak znanej fanom komiksu postaci jak Billy
Kincaid.
Skoro już
wspomniałem o sztuczności i płaskości, nie mogę nie napisać paru zdań o
scenografii, charakteryzacji i efektach specjalnych. Będzie krótko – wszystko
to leży i kwiczy. Właściwie każda lokalizacja nawet nie stara się udawać, że
nie była umieszczona w hali jakiegoś studia, ponieważ bije od niej coś takiego,
że nie można uwierzyć iż jest to prawdziwy plener. To i tak nic przy
charakteryzacji. Najwięcej potrzebowali jej Al Simmons oraz Clown i obaj wyglądają,
jakby mieli po prostu plastikowe maski na twarzach (co, jakby tak chwilke
pomyśleć, w sumie było prawdą). Na głowę i tak biją wszystko efekty specjalne.
Te, nawet jak na 1997 rok, wyglądają po prostu badziewnie. Przyczepić nie można
się tylko do wyglądu Violatora. Ale tylko jego design jest niezły, ponieważ gdy
specom od animacji kazano pokazać postać tę w ruchu, całe pozytywne wrażenie
sypało się jak domek z kart. Także prezentowanie możliwości Spawna wypadało
bardzo słabo, zresztą część z tego możecie spokojnie zobaczyć w powyższym
trailerze.
Czy jest coś
dobrego w tym filmie? Tak! To muzyka oraz wydany z okazji premiery obrazu
soundtrack. Zdradzę, że jest to o tyle ciekawe doświadczenie, że aż poświęcę mu
jedną z kolejnych odsłon „Nie tylko komiks”.
Zaryzykuje stwierdzenie,
że dziś Todd McFarlane wstydzi się tego filmu i chęcią nie promowałby go swoim
nazwiskiem. Obraz właściwie od początku do końca jest porażką i na szczęście
nie doczekał się kontynuacji. Bardzo mocno i stanowczo odradzam wejście ze ”Spawnem”
w jakiekolwiek bliższe interakcje, a zaoszczędzony czas proszę poświęcić
lekturze komiksu lub serialowi animowanemu. 1/6
Todd od ładnych paru lat zapowiada nową wersję, której sam miałby być reżyserem, a jakoś z produkcją ruszyc nie może.
OdpowiedzUsuńTeż czekam na tego obiecanego reboota, ale coś ani widu, ani słychu. A szkoda, bo imo historia Spawna ma w sobie olbrzymi filmowy potencjał. A serial animowany nawet ostatnio próbowałem sobie nawet przypomnieć, ale już nie zrobił na mnie takiego wrażenia, wg mnie animacja mocno się zestarzała.
OdpowiedzUsuńHahahah, właśnie czytam oryginalne zeszyty z czasów pojawienia się filmu i też spodziewałem się, że w 'editorialach' Todd i pozostali będą wyrażać rozczarowanie, ale brną w zaparte mówiąc że wszystko jest świetne, że film musi się różnić bo zawsze jest adaptacją, że obniżyli kategorię wiekową aby dotrzeć do większej ilości ludzi itp.
OdpowiedzUsuńA efekty nie są tak złe, tyle że nie wszystkie, bo efektami przeważnie zajmuje się kilka firm naraz. Dlatego np. cyfrowy płaszcz Spawna wygląda wg mnie nieźle, a za to bitwa w piekle na końcu wygląda jakby ją robiono 10 lat wcześniej :P