piątek, 13 czerwca 2014

Nie tylko komiks #4

Na samym początku chciałbym wyraźnie zaznaczyć, że oglądanie animacji od dobrych kilku lat mnie męczy. Przez ten czas pojawił się jeden drobny wyjątek pod postacią "Transformers Prime", chociaż i ten serial musiałem oglądać z przerwami, ponieważ na dłuższą metę też nie byłem aż tak nim zachwycony, by pochłaniać odcinek za odcinkiem. Nie zdziwi więc Was zapewne, że "Firebreather" też mi się nie spodobał. W poniższym tekście postaram się jednak to jakoś uargumentować, żebym nie wyszedł na marudę dla zasady.
Na początek wspomnę może, że „Firebreather” to czteroczęściowa komiksowa miniseria, której w 2003 roku autorami zostali Phil Hester oraz Andy Kuhn. Osiągnęła ona na tyle duży sukces, że doczekała się kontynuacji, a także animowanego filmu wyprodukowanego przez Cartoon Network. Fabuła komiksu nie była zbyt odkrywcza i podejrzewam, że swoją popularność zawdzięcza faktowi, że Hester całkiem oficjalnie mówił iż historia oryginalnie miała być miniserią z cyklu „Young Avengers” wydaną przez Marvela, a główny bohater komiksu miał okazać się synem Fin Fang Fooma. Serio, taki był zamiar :P

Po dość pokaźnych korektach scenariusza, „Firebreather” został dostosowany do publikacji w Image, następnie dostrzeżony przez szefostwo największej obecnie stacji telewizyjnej dla młodego odbiorcy i końcu sfilmowany pod postacią trwającej 66 minut animacji. Zapewne pomyślicie że to mało. I macie cholerną rację, bo w swojej poszatkowanej do granic rozsądku formie, animacja prezentuje się w najlepszym przypadku mizernie.

Już na początku seansu poznajemy Duncana, który rozpoczyna naukę w nowej szkole. Świat w którym przyszło mu żyć nie jest bezpieczny, ponieważ parę lat temu zaatakowały go stwory o nazwie Kaiju. Chłopak skrywa pewien sekret – jego ojciec jest przywódcą tej rasy stworzeń i chociaż Duncan wygląda jak człowiek, to jednak uaktywniają się w nim moce Kaiju, co martwi opiekującą się nim matkę oraz śledzące go wojsko. Naturalnie już pierwszego dnia bohater poznaje parę dziwaków z którymi się zaprzyjaźnia, wdaje się w bójkę z klasowym osiłkiem i zakochuje się w pewnej blond niewieście. Na domiar złego, parę dni później Kaiju powracają na czele z jego ojcem i właśnie wtedy Duncan musi zdecydować, do której rasy chce należeć.
Mój podstawowy zarzut wobec animacji „Firebreather” to krótki czas jej trwania. Co prawda przez całość seansu akcja gna przed siebie praktycznie bez chwili wytchnienia, lecz z drugiej strony skutkuje to zaledwie liźnięciem niemal każdego rozpoczętego wątku. Ponadto przeszkadzać może szalenie stereotypowe podejście do tematu. Główny bohater to odrzutek, jego najlepsi przyjaciele są zakręconymi nerdami, a dziewczyna do której wzdycha spotyka się z klasowym osiłkiem i jest z nim nieszczęśliwa. Ponadto jest słodziutka, głupiutka i nieustannie pcha się w sam środek kłopotów. Klisza na kliszy. Praktycznie przez cały seans widz nie jest zaskakiwany w zasadzie niczym, może tylko tym iż twórcy animacji najprawdopodobniej naprawdę sądzili, że użycie całego arsenału oklepanych schematów przyniesie sukces.

To co ewentualnie może zainteresować widza zostaje niewyjaśnione. Skąd się wzięły Kaiju? Nie wiadomo. Jaki mają cel? Nie wiemy. Jak matka Duncana zaszła w ciążę z dwudziestometrową i kilkutonową Godzillą? Aż strach pomyśleć. W zamian dostajemy nieco teen dramy, trochę fantastyki, trochę bijatyk oraz szczyptę humoru i wszystko w proporcjach przystosowanych do krótkiego seansu. Nie od dziś wiadomo bowiem, że krótki czas trwania „Firebreather” nie był przypadkowy. Stacja Cartoon Network wyprodukowała film takiej długości, by wraz z reklamami zmieścił się on w dziewięćdziesięciu minutach.

Generalnie cały seans widać, że film ten jest produkcją telewizyjną ze stosunkowo niewielkim budżetem. Świat przedstawiony w „Firebreather” razi prostotą i brakami detali. Większość scen pozbawiona jest jakiejś sporej ilości szczegółów, co sprawia iż widz sądzi że twórcy nie napracowali się zbyt wiele. Gdy fabuła wymaga pokazania większej ilości detali, dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze jest wieczór i wszystko jest mocno zaciemnione. Właściwie tylko jedna duża scena batalistyczna dzieje się za dnia, lecz przeniesiono ją w góry, więc trudno oczekiwać na drugim planie animacji czegokolwiek innego niż sterty kamieni.

Czy widzę jakikolwiek plus „Firebreather”? Nie, nie potrafię przypomnieć sobie właściwie żadnej rzeczy, na którą nie mógłbym ponarzekać. Film animowany jest krótki, nie ma czasu na właściwie pokazanie fabuły, obfituje w płytkie postacie i wreszcie jest kiepsko animowany. Co prawda już dawno nie jestem w grupie docelowej tej produkcji, lecz patrząc na to co udało mi się odnaleźć w Internecie, „Firebreather” nie zdobył wielkiego uznania... no, w sumie nigdzie. I ja się z tą opinią w pełni zgadzam.

Jak zwykle na sam koniec to Wam zostawiam rzecz, którą opiszę następnym razem. Do wyboru macie: grę komputerową „The Darkness”, filmową odsłonę „Spawna” z 1997 roku oraz serial animowany „Witchblade Anime”.

1 komentarz: