Najpierw
wspomnę może o genezie pomysłu na „Witchblade Anime”. Otóż w 2004 roku
studio Top Cow stwierdziło, iż spróbuje podbić rynek dotąd dla nich
niedostępny. Zauważono bowiem, że o ile komiksy tego wydawcy docierają
praktycznie w każdy zakątek świata, o tyle Azję konsekwentnie omijają. Marc
Silvestrii uznał, że warto spróbować zaistnieć w Japonii, ale ze względu na
kulturę mieszkańców tego kraju, nie powinny to być po prostu przetłumaczone
komiksy. Nieco później zrodził się pomysł na serię animowaną opowiadającą o
Witchblade, tyle tylko że w wersji dostosowanej do odbiorców w Japonii. Zapomnijcie
więc o Sarze Pezzini, poznajcie Masane Amaha.
Jak już
wcześniej wspomniałem, „Witchblade Anime” przedstawia zupełnie nową
historię znanego nam dobrze artefaktu. Rzecz oczywiście dzieje się w Tokio,
dokładnie sześć lat po wielkim trzęsieniu ziemi, które niemal doszczętnie
zniszczyło stolicę Japonii. Wtedy też do miasta powraca Masane Amaha, która
sześć lat wcześniej obudziła się w zniszczonym mieście z dzieckiem w rękach,
lecz zupełnie nie pamiętając kim tak naprawdę jest. Będąc przekonana że jest to
jej własna córka, Masane wychowywała Rikoho. Gdy jednak powraca do Tokio, od
razu zwraca na siebie uwagę członków organizacji NSWF, który aresztują kobietę
i odbierają jej dziecko. Pełna żalu kobieta ląduje w więzieniu, gdzie aktywuje
tajemną moc, która prawdopodobnie od zawsze w niej tkwiła. Tam też zostaje
zaatakowana przez przerażającego stwora, lecz wtedy też Masane pierwszy raz przemienia
się w Witchblade i bez wysiłku pokonuje przeciwnika. W międzyczasie Rikoho
ucieka z rąk NSWF i przypadkiem spotyka Yusuke – roztrzepanego dziennikarza-freelancera,
tropiącego duże afery w zniszczonym Tokio.
Wyżej
opisana fabuła jest dla mnie jednocześnie największą zaletą pierwszego epizodu „Witchblade
Anime”. Twórcom udało się zainteresować mnie postacią Masane, która
najwyraźniej nie jest do końca tym, kim jej się wydawało. Muszę uczciwie
przyznać, że zaintrygowało nie japońskie podejście do artefaktu Witchblade,
które w kolejnych odcinkach mogło rozwinąć się w ciekawym kierunku. Tyle tylko,
że tak się niestety nie stało. Seans kilku kolejnych epizodów serii pokazał
dobitnie, że scenarzyści wystrzelali się ze swoich najlepszych pomysłów we
wspomnianym pilocie, a dopiero potem zauważyli, że mają zrobić liczący 24
odcinków sezon. Dlatego też w pewnym momencie pojawiają się NAPRAWDĘ POWOLI
wprowadzane wątki, które w przerażającej większości prowadzone są albo tak
nieumiejętnie, że nie potrafią zaintrygować widza, albo z kolei nawet przez
moment nie potrafiące pokazać, że są dla głównej bohaterki jakimkolwiek
wyzwaniem.
Za przykład
tego pierwszego wątku niech posłuży pojawienie się trójki tak zwanych
Cloneblades. Trzy kobiety obdarzone zdolnościami podobnymi do tych, które
posiadła Masane, początkowo faktycznie intrygują. Z czasem jednak ich wątek
zostaje tak przeciągnięty, że gdy w końcu dochodzi do momentu ujawnienia ich
największych sekretów, byłem już kompletnie tym niezainteresowany. Efektu
„wow!” zabrakło i ostatecznie „Witchblade Anime” ponownie w moich oczach
straciło. W serialu pojawiają się także grupowo wręcz mechaniczne stwory o
nazwie Ex-cons. Większość z nich, jak przystało na japończyków, to obdarzeni
mackami zboczeńcy atakujący bezbronne kobiety. I chociaż każdy kolejny jest
mniej więcej o połowę większy od poprzedniego, to ich pokonanie zajmuje Masane
coraz mniej czasu. Dobra, można powiedzieć że wraz z upływem czasu dziewczyna
coraz lepiej kontroluje moce Witchblade, ale ja Ex-cony porównałbym raczej
do... Kitowców z pierwszych serii Power Ranwers. Zgroza :)
Ponieważ stwory te zajmują dość sporo miejsca w „Witchblade Anime”, sami
chyba rozumiecie, dlaczego walka głównej bohaterki z tymi mechanicznymi
erotomanami nie sprawia, że widz może chociaż przez moment uwierzyć w to, że
Masane może mieć jakieś kłopoty przy kopaniu ich metalowych zadków. Co prawda
wszystkie te wady produkcji pojawiają się z czasem, pewne jej minusy widać już
od samego początku.
No właśnie,
tu przy okazji wychodzi cała moja niechęć do produkcji z kraju kwitnącej wiśni,
ponieważ „Witchblade Anime” zawiera w sobie wszystko to, czego nie lubię.
Nie mówię tu o specyficznym stylu rysowania twarzy, lecz o całokształt. Postać
Masane obdarzona jest tak nienaturalnie wielkim biustem, że nawet sami twórcy
komiksów z Top Cow mogliby się zawstydzić. Do tego dochodzi cały zestaw
typowych dla anime zagrywek zarówno w sferze animacji (pojawiające się i
znikające atrybuty broni, części garderoby), podkładania głosów (zauważalny jest
naprawdę spory brak synchronizacji), jak i samego scenariusza (wspomniane już
potężne i zupełnie niepotrzebne rozciąganie). Nie zrozumcie mnie źle, to
normalne w tego typu produkcjach i mimo to anime kochają miliony ludzi. Po
prostu ja tego bardzo nie lubię.
Generalnie
muszę przyznać, że drugą połowę „Witchblade Anime” obejrzałem w dwa
popołudnia, właściwie głównie na przewijaniu. Serial ten początkowo dawał
nadzieję na to, że wyniknie z niego coś interesującego. Czas pokazał, że Top
Cow uderzyło nie w rynek azjatycki, a w otaczający go mur. Serial animowany był
bardzo słaby, co stwierdzili nawet Japończycy (inna sprawa że nawet Marvel nie
potrafił się tam przebić ze swoją mangową linią). Warto tu dopisać, że atak
studia na rynek azjatycki ograniczył się do animacji zakończonej zaledwie po
jednym sezonie i zawieszonej na trzecim tomie mangi. Sama animacja to nie jest
kompletna strata czasu, ale jeśli już chcecie się zabrać za „Witchblade
Anime” to najpierw upewnijcie się, że nie macie naprawdę nic lepszego do
roboty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz