niedziela, 15 czerwca 2014

Artifacts vol. 3 (Ron Marz/Jeremy Haun/Dale Keown)

Mniej więcej miesiąc temu zakończyłem recenzowanie cyklu „Witchblade: Redemption”, a dziś pojawi się ostatnia, przynajmniej na dłuższy czas opinia o komiksie spod szyldu Top Cow. Jak widać po powyższej okładce, dziś na tapetę wezmę trzeci tom „Artifacts”, który zmienił uniwersum tego studia na zawsze! Znaczy się... komiks ten ukazał się w lutym 2012 roku i wprowadzone w nim zmiany obowiązują do dziś. Patrząc na to co w swoich ventach wyczynia „wielka dwójka”, a zwłaszcza Marvel, te dwa lata obowiązywania istotnych zmian to całkiem spory kawał czasu, a jakoś nie zanosi się na to, by Top Cow powróciło do starego ładu i porządku.

Po pokonaniu Aphrodite IV Witchblade oraz The Darkness wyruszają za człowiekiem, który porwał ich córkę. Szybko okazuje się, że dziewczynka jest kluczem do zniszczenia świata... lub też jego ocalenia. Decyzję podjąć będą musieli właśnie Sara oraz Jackie. W międzyczasie reszta posiadaczy artefaktów chce uwolnić porwanych Magdalenę oraz Finna, a także powstrzymać przybocznych ich głównego przeciwnika. Naturalnie, wkrótce wszyscy znajdą się w jednym miejscu i o jednym czasie.

Artifacts vol. 3” początkowo miał być wielkim pożegnaniem Rona Marza z uniwersum Top Cow. Scenarzysta ten zakończył już przygodę z solowymi przygodami Sary Pezzini, natomiast dzisiaj opisywany cykl planowany był na trzynaście zeszytów i początkowo nikt nie przypuszczał, że jego ogromna popularność sprawi, że tytuł przerodzi się w regularny ongoing, zresztą publikowany do dziś. Marz nie od dziś uważany jest za głównego architekta tego świata, ponieważ to właśnie za jego warty wprowadzono mnóstwo wątków, które na długo ukształtowały wszystkie serie z uniwersum Top Cow, nawet „The Darkness”, a tytuł ten wówczas pisał Phil Hester. „Artifacts vol. 3” jawił się jako ukoronowanie większego planu, jaki twórca stopniowo wprowadzał w życie. Niestety, naprawdę ciężko jest mi napisać o komiksie tym inaczej, jak „nierówny”.

Pierwsze cztery zeszyty, które składają się na opisywany dziś tom, to niestety nic innego jak standardowa, eventowa robota. Po wydarzeniach z drugiego tomu scenarzysta rozstawia wszystkie pionki, by w końcu przystąpić do finałowej batalii. I słowo to jest jak najbardziej uzasadnione, ponieważ przez większość czasu widzimy jedynie kolejne potyczki pomiędzy poszczególnymi posiadaczami artefaktów. Paradoksalnie jednak, to właśnie sceny bez mordobicia sprawiły mi największy zawód. Konkretnie dwie z nich. Pierwsza to szybkie pozbycie się z łamów tytułu grupy Cyber Force. Już przy recenzji poprzedniego tomu cyklu narzekałem na to, że Marz nawet nie krył się z tym, iż nie lubi tej ekipy herosów. Teraz tylko to udowodnił, dając im dwie strony „czasu antenowego”, gdzie wcielili się w rolę ekipy sprzątającej, na co sobie zwyczajnie nie zasłużyli. To akurat miało miejsce już po scenie, która zawiodła mnie najbardziej. Była to scena seksu pomiędzy Sarą i panem Estacado, która w trzy strony zniszczyła w fatalnym stylu całą świetną relację pomiędzy detektyw Pezzini i Patrickiem Gleasonem. Nomen omen budowanej przez kilka lat przez tego samego Rona Marza, który spuścił to w kiblu robią z Witchblade idiotkę lecącą na jeden prosty tekst.

Gdy przebrniemy przez cztery zeszyty, które najzwyczajniej w świecie zawodzą, dostajemy rozdział trzynasty. Ten z kolei sprawił, że musiałem zbierać swoją szczękę z podłogi. To właśnie na jego łamach Witchblade oraz The Darkness muszą podjąć decyzję kto ma przetrwać: ich córka czy świat w którym żyją. Ronowi Marzowi udaje się tutaj raz za razem zaskakiwać, co robi dość prostym zabiegiem odwrócenia ról. Nie chcę pisać tu dokładnie o co chodzi, ale jeśli któreś z Was zdecyduje się sięgnąć po ten komiks, na pewno będzie wiedzieć co mam na myśli. W każdym bądź razie scenarzysta doprowadza do przewrócenia uniwersum Top Cow do góry nogami i to w sposób, który ma sens. Tu znowu odniosę się do Marvela i DC. Oba te wydawnictwa co moment produkują crossovery, które „zmieniają wszystko na zawsze”, a w rzeczywistości dzieje się tam niewiele. Ron Marz zagrał wielkim na nosie, tworząc crossover liczący trzynaście numerów, bez setek tie-inów, a którego konsekwencje poniosła cała linia wydawnicza. I na dodatek, nic tu nie jest wymuszone, a czytelnik zdziwić może się tylko tym, jak bardzo przemyślany był to krok. I za to należą się brawa twórcy „Artifacts vol. 3”.

Nie wiem czy był to celowy zabieg wydawnictwa, ale cztery pierwsze zeszyty zbioru (a więc te fabularnie słabsze) rysuje Jeremy Haun, a ostatni (czyli ten naprawdę udany) to dzieło Dale’a Keowna. Naturalnie jest to kwestia indywidualnego gustu każdego czytelnika, ale ja uważam że spośród wszystkich artystów udzielających się przy cyklu „Artifacts”, to właśnie ta dwójka spisała się zdecydowanie najlepiej. Chyba nie tylko ja tak uważam, bo dla Hauna po stworzeniu wspomnianych czterech zeszytów otworzyły się drzwi najpierw do dalszej współpracy z Top Cow, a później już do DC Comics, gdzie rezyduje do dziś. Dale Keown to z kolei artysta z dużym oraz uznanym dorobkiem i można nieco żałować, że otrzymał tylko jeden zeszyt do zilustrowania. Rysownik ten na pewno godnie zastąpiłby zaledwie średniego Broussarda znanego z pracy nad „Artifacts vol. 1”. Mogę śmiało napisać, że dzisiaj recenzowany komiks posiada zdecydowanie najlepszą warstwę graficzną z całej serii, a obaj artyści posiadają wyrazisty i przyjemny dla oka styl.

Jak zwykle nie mogę narzekać na ilość dodatków, które Top Cow upchało do komiksu. Zestaw ten otwiera wymienienie wszystkich rysowników, linkerów oraz ludzi odpowiedzialnych za kolory w tym cyklu, wraz z krótkimi notkami. Kolejne cztery strony to pokazanie całości planu Curatora – głównego złego serii. To właśnie tutaj doskonale widać, jak mocno rozbudowany był plan Rona Marza zarówno na tę serię, jak i inne tytuły spod szyldu Top Cow Universe. Następnie nasze oczy nacieszyć się mogą dwiema strona szkiców Dale’a Keowna, by już po chwili dowiedzieć się gdzie dokładnie debiutował każdy z trzynastu artefaktów, które są podporą świata wykreowanego przez Marca Silvestriego i udoskonalonego przez Rona Marza. Mało Wam? Pewnie ucieszy Was więc jeszcze licząca 23 strony galeria okładek, a jeśli wciąż Wam mało to „Artifacts vol. 3” zamyka pięciostronicowa historia, która znalazła się na początku każdego komiksu, który otwierał nowy rozdział w historii uniwersum Top Cow. Uff... naprawdę tego sporo, jest i co poczytać i na co popatrzeć. Jeśli chodzi o ilość dodatków, to z pewnością będę tęsknić za komiksami z tego studia.

Artifacts vol. 3” to komiks ważny i przełomowy, lecz wyraźnie zaszkodziło mu to, co złe w każdym crossoverze. Postaci w pewnym momencie było już tak dużo, że większość z nich po prostu straciła jakikolwiek charakter i ograniczyła się do prania po pysku każdego, kogo napotka na drodze. Mimo wszystko i tak historię zaprezentowaną w tym tomie stawiam ponad większość tego, co znam z Marvela czy DC. I właśnie za to oraz za stojącą na przyjemnie wysokim poziomie warstwę graficzną dam 3.5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz