Na początek wspomnę może, że „Firebreather” to czteroczęściowa komiksowa miniseria, której w 2003 roku autorami zostali Phil Hester oraz Andy Kuhn. Osiągnęła ona na tyle duży sukces, że doczekała się kontynuacji, a także animowanego filmu wyprodukowanego przez Cartoon Network. Fabuła komiksu nie była zbyt odkrywcza i podejrzewam, że swoją popularność zawdzięcza faktowi, że Hester całkiem oficjalnie mówił iż historia oryginalnie miała być miniserią z cyklu „Young Avengers” wydaną przez Marvela, a główny bohater komiksu miał okazać się synem Fin Fang Fooma. Serio, taki był zamiar :P
Po dość
pokaźnych korektach scenariusza, „Firebreather” został dostosowany do
publikacji w Image, następnie dostrzeżony przez szefostwo największej obecnie
stacji telewizyjnej dla młodego odbiorcy i końcu sfilmowany pod postacią
trwającej 66 minut animacji. Zapewne pomyślicie że to mało. I macie cholerną
rację, bo w swojej poszatkowanej do granic rozsądku formie, animacja prezentuje
się w najlepszym przypadku mizernie.
Już na
początku seansu poznajemy Duncana, który rozpoczyna naukę w nowej szkole. Świat
w którym przyszło mu żyć nie jest bezpieczny, ponieważ parę lat temu
zaatakowały go stwory o nazwie Kaiju. Chłopak skrywa pewien sekret – jego
ojciec jest przywódcą tej rasy stworzeń i chociaż Duncan wygląda jak człowiek,
to jednak uaktywniają się w nim moce Kaiju, co martwi opiekującą się nim matkę
oraz śledzące go wojsko. Naturalnie już pierwszego dnia bohater poznaje parę
dziwaków z którymi się zaprzyjaźnia, wdaje się w bójkę z klasowym osiłkiem i
zakochuje się w pewnej blond niewieście. Na domiar złego, parę dni później
Kaiju powracają na czele z jego ojcem i właśnie wtedy Duncan musi zdecydować,
do której rasy chce należeć.
Mój
podstawowy zarzut wobec animacji „Firebreather” to krótki czas jej
trwania. Co prawda przez całość seansu akcja gna przed siebie praktycznie bez
chwili wytchnienia, lecz z drugiej strony skutkuje to zaledwie liźnięciem
niemal każdego rozpoczętego wątku. Ponadto przeszkadzać może szalenie
stereotypowe podejście do tematu. Główny bohater to odrzutek, jego najlepsi
przyjaciele są zakręconymi nerdami, a dziewczyna do której wzdycha spotyka się
z klasowym osiłkiem i jest z nim nieszczęśliwa. Ponadto jest słodziutka,
głupiutka i nieustannie pcha się w sam środek kłopotów. Klisza na kliszy. Praktycznie
przez cały seans widz nie jest zaskakiwany w zasadzie niczym, może tylko tym iż
twórcy animacji najprawdopodobniej naprawdę sądzili, że użycie całego arsenału
oklepanych schematów przyniesie sukces.
To co
ewentualnie może zainteresować widza zostaje niewyjaśnione. Skąd się wzięły
Kaiju? Nie wiadomo. Jaki mają cel? Nie wiemy. Jak matka Duncana zaszła w ciążę
z dwudziestometrową i kilkutonową Godzillą? Aż strach pomyśleć. W zamian
dostajemy nieco teen dramy, trochę fantastyki, trochę bijatyk oraz szczyptę
humoru i wszystko w proporcjach przystosowanych do krótkiego seansu. Nie od
dziś wiadomo bowiem, że krótki czas trwania „Firebreather” nie był
przypadkowy. Stacja Cartoon Network wyprodukowała film takiej długości, by wraz
z reklamami zmieścił się on w dziewięćdziesięciu minutach.
Generalnie
cały seans widać, że film ten jest produkcją telewizyjną ze stosunkowo
niewielkim budżetem. Świat przedstawiony w „Firebreather” razi prostotą
i brakami detali. Większość scen pozbawiona jest jakiejś sporej ilości
szczegółów, co sprawia iż widz sądzi że twórcy nie napracowali się zbyt wiele. Gdy
fabuła wymaga pokazania większej ilości detali, dziwnym zbiegiem okoliczności
zawsze jest wieczór i wszystko jest mocno zaciemnione. Właściwie tylko jedna duża
scena batalistyczna dzieje się za dnia, lecz przeniesiono ją w góry, więc
trudno oczekiwać na drugim planie animacji czegokolwiek innego niż sterty
kamieni.
Czy widzę
jakikolwiek plus „Firebreather”? Nie, nie potrafię przypomnieć sobie
właściwie żadnej rzeczy, na którą nie mógłbym ponarzekać. Film animowany jest
krótki, nie ma czasu na właściwie pokazanie fabuły, obfituje w płytkie postacie
i wreszcie jest kiepsko animowany. Co prawda już dawno nie jestem w grupie
docelowej tej produkcji, lecz patrząc na to co udało mi się odnaleźć w
Internecie, „Firebreather” nie zdobył wielkiego uznania... no, w sumie
nigdzie. I ja się z tą opinią w pełni zgadzam.
Jak zwykle
na sam koniec to Wam zostawiam rzecz, którą opiszę następnym razem. Do wyboru
macie: grę komputerową „The Darkness”, filmową odsłonę „Spawna” z
1997 roku oraz serial animowany „Witchblade Anime”.
Witchblade Anime.
OdpowiedzUsuń