„What We
Become” to dalsza część podróży Ricka i spółki w kierunku Waszyngtonu, gdzie
być może tli się malutka nadzieja na zakończenie problemu zombie powracających
zza grobu. Naturalnie wyprawa ta nie może trwać spokojnie. Najpierw będziemy
świadkami próby samobójczej jednej z postaci, a następnie na naszych bohaterów
napadnie grupka rabusiów. W końcu powróci pewna postać, którą ostatnio
widzieliśmy w niezłej formie na samym początku opowieści snutej powoli przez
Roberta Kirkmana.
Moim
podstawowym zarzutem wobec dziesiątego tomu „The Walking Dead” jest to,
że chociaż scenarzysta doskonale wie o tym jak wydawane są kolejne tomy jest
historii, to właściwie wszystko, co mogło utrzymać czytelnika w napięciu
zaserwował na początku komiksu. druga połowa „What We Become” niestety już tego
nie robi. Obserwujemy tonę dialogów z czego większość z postacią, której stan
psychiczny nie jest najlepszy. Oprócz tego poszczególni bohaterowie wyznają
sobie kilka własnych sekretów, a sielankę przerywają jedynie kolejne hordy
zombie. I w tym tomie naprawdę jest to spora grupa truposzy. Sęk w tym, że
wszystkie tajemnice które wychodzą na światło dzienne w tym komiksie, to sceny
które znamy lub też które kompletnie mnie do siebie nie przekonują. Jak mam
bowiem zareagować na scenę wyznań Abrahama, która jest bardzo mocno oderwana od
rzeczywistości pokazywanej od początku „The Walking Dead”, jak i mocno
burzy to, co dotychczas Kirkman pokazywał na w związku z tą postacią. Co
ciekawe, po swoim wyznaniu Abraham, który wcale nie ma oryginalnej historii, z
płaczka znów staje się twardym jak skała wojskowym. Rozwój charakteru tej
postaci jest, przynajmniej jak na razie, kompletnie spaprany.
Dla
równowagi napiszę może coś o pierwszej połowie tomu, która dla odmiany jest
całkiem przyjemna. Dziesiąty tom „The Walking Dead” zaczyna się dość
spokojnie, ale później na przestrzeni kilkudziesięciu stron widzimy kilka
nawiązań do tytułu tomu. Dwie postacie z grupy robią coś, czego mogliśmy się po
nich nie spodziewać. Wywołuje to jak najbardziej zamierzony opad szczęki, ale
po krótkim zastanowieniu obie te sceny są kompletnie uzasadnione i nie wzięły
się znikąd. Jako że tom ten nawiązuje do początków serii, możemy sobie porównać
jak na przestrzeni dziesięciu tomów zmienił się Rick. Osoby które oglądały
serial, mogą się domyślać o jaką scenę mi chodzi, ponieważ widzieliśmy ją w
jednym z ostatnich odcinków czwartego sezonu produkcji.
Z plusów to
w zasadzie tyle... niestety. Dziesiąty tom „The Walking Dead” obfituje w
nudę, której kwintesencją było zerowe napięcie podczas powrotu Ricka, Carla,
Abrahama oraz Morgana do reszty grupy. To właśnie wtedy na horyzoncie pojawia
się największa jak dotąd widziana w komiksie horda zombie i... nic, zero
emocji. Co prawda Kirkman przyzwyczaja nas do tego, że często zabija postacie
występujące na kartach „The Walking Dead”, ale naprawdę rzadko robi to,
gdy jeszcze na dobre nie rozwiązał pewnych wątków związanymi z daną osobą. W
tym konkretnym przypadku byłem przekonany, że Rick i jego syn są nietykalni,
Abrahamowi też raczej nic nie grozi, a losy Morgana kompletnie mnie nie
obchodziły. Kirkman tak wprowadził mężczyznę tego z powrotem do fabuły, że
zupełnie nie wzbudził on mojej sympatii i był mi obojętny. No i niestety stało
się tak jak przewidywałem.
„What We
Become” jak zwykle narysował Charlie Adlard i musze przyznać, że w tym tomie
jego prace nie przeszkadzały mi zbytnio. Naturalnie popełniał on cały wachlarz
swoich standardowych błędów, ale jednocześnie przygotował kilkanaście plansz,
które oglądało się z nieskrywaną przyjemnością. Tym lepiej, bo dominowały one w
drugiej, tej nudniejszej części tomu. Bardzo podobały mi się zwłaszcza sceny z
hordą zombie, które z pewnością wymagały dużej ilości pracy i Adlard wywiązał
się doskonale z postawionego przed sobą zadania.
Akapit poświęcony
dodatkom naturalnie pomijam, gdyż nic takiego w komiksie nie ma. Sam dziesiąty
tom „The Walking Dead” Taurus wydał na swoim standardowym poziomie, co
oznacza iż mamy do czynienia ze stosunkowo niedrogim, ale solidnie
opublikowanym komiksem. To cieszy, nawet jeśli lektura nie stoi na najwyższym
poziomie. Moja ocena to 3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz