czwartek, 5 czerwca 2014

The Walking Dead vol. 10: What We Become (Robert Kirkman/Charlie Adlard)

Rok w komiksie to bardzo długi okres czasu. Przez dwanaście miesięcy można spokojnie przewrócić do góry nogami cały świat przedstawiony na łamach danej serii. tymczasem po trzęsieniu ziemi jakie zaserwował nam ósmy tom „The Walking Dead”, cały kolejny rok spędziliśmy w zasadzie na niczym szczególnym. Tuzin zeszytów, który złożył się na dziewiątą i dziesiątą odsłonę cyklu to historia, którą spokojnie można było skondensować i w rezultacie otrzymać jeden bardzo dobry komiks, zamiast dwóch, delikatnie mówiąc nudnych.

„What We Become” to dalsza część podróży Ricka i spółki w kierunku Waszyngtonu, gdzie być może tli się malutka nadzieja na zakończenie problemu zombie powracających zza grobu. Naturalnie wyprawa ta nie może trwać spokojnie. Najpierw będziemy świadkami próby samobójczej jednej z postaci, a następnie na naszych bohaterów napadnie grupka rabusiów. W końcu powróci pewna postać, którą ostatnio widzieliśmy w niezłej formie na samym początku opowieści snutej powoli przez Roberta Kirkmana.

Moim podstawowym zarzutem wobec dziesiątego tomu „The Walking Dead” jest to, że chociaż scenarzysta doskonale wie o tym jak wydawane są kolejne tomy jest historii, to właściwie wszystko, co mogło utrzymać czytelnika w napięciu zaserwował na początku komiksu. druga połowa „What We Become” niestety już tego nie robi. Obserwujemy tonę dialogów z czego większość z postacią, której stan psychiczny nie jest najlepszy. Oprócz tego poszczególni bohaterowie wyznają sobie kilka własnych sekretów, a sielankę przerywają jedynie kolejne hordy zombie. I w tym tomie naprawdę jest to spora grupa truposzy. Sęk w tym, że wszystkie tajemnice które wychodzą na światło dzienne w tym komiksie, to sceny które znamy lub też które kompletnie mnie do siebie nie przekonują. Jak mam bowiem zareagować na scenę wyznań Abrahama, która jest bardzo mocno oderwana od rzeczywistości pokazywanej od początku „The Walking Dead”, jak i mocno burzy to, co dotychczas Kirkman pokazywał na w związku z tą postacią. Co ciekawe, po swoim wyznaniu Abraham, który wcale nie ma oryginalnej historii, z płaczka znów staje się twardym jak skała wojskowym. Rozwój charakteru tej postaci jest, przynajmniej jak na razie, kompletnie spaprany.

Dla równowagi napiszę może coś o pierwszej połowie tomu, która dla odmiany jest całkiem przyjemna. Dziesiąty tom „The Walking Dead” zaczyna się dość spokojnie, ale później na przestrzeni kilkudziesięciu stron widzimy kilka nawiązań do tytułu tomu. Dwie postacie z grupy robią coś, czego mogliśmy się po nich nie spodziewać. Wywołuje to jak najbardziej zamierzony opad szczęki, ale po krótkim zastanowieniu obie te sceny są kompletnie uzasadnione i nie wzięły się znikąd. Jako że tom ten nawiązuje do początków serii, możemy sobie porównać jak na przestrzeni dziesięciu tomów zmienił się Rick. Osoby które oglądały serial, mogą się domyślać o jaką scenę mi chodzi, ponieważ widzieliśmy ją w jednym z ostatnich odcinków czwartego sezonu produkcji.

Z plusów to w zasadzie tyle... niestety. Dziesiąty tom „The Walking Dead” obfituje w nudę, której kwintesencją było zerowe napięcie podczas powrotu Ricka, Carla, Abrahama oraz Morgana do reszty grupy. To właśnie wtedy na horyzoncie pojawia się największa jak dotąd widziana w komiksie horda zombie i... nic, zero emocji. Co prawda Kirkman przyzwyczaja nas do tego, że często zabija postacie występujące na kartach „The Walking Dead”, ale naprawdę rzadko robi to, gdy jeszcze na dobre nie rozwiązał pewnych wątków związanymi z daną osobą. W tym konkretnym przypadku byłem przekonany, że Rick i jego syn są nietykalni, Abrahamowi też raczej nic nie grozi, a losy Morgana kompletnie mnie nie obchodziły. Kirkman tak wprowadził mężczyznę tego z powrotem do fabuły, że zupełnie nie wzbudził on mojej sympatii i był mi obojętny. No i niestety stało się tak jak przewidywałem.

„What We Become” jak zwykle narysował Charlie Adlard i musze przyznać, że w tym tomie jego prace nie przeszkadzały mi zbytnio. Naturalnie popełniał on cały wachlarz swoich standardowych błędów, ale jednocześnie przygotował kilkanaście plansz, które oglądało się z nieskrywaną przyjemnością. Tym lepiej, bo dominowały one w drugiej, tej nudniejszej części tomu. Bardzo podobały mi się zwłaszcza sceny z hordą zombie, które z pewnością wymagały dużej ilości pracy i Adlard wywiązał się doskonale z postawionego przed sobą zadania.

Akapit poświęcony dodatkom naturalnie pomijam, gdyż nic takiego w komiksie nie ma. Sam dziesiąty tom „The Walking Dead” Taurus wydał na swoim standardowym poziomie, co oznacza iż mamy do czynienia ze stosunkowo niedrogim, ale solidnie opublikowanym komiksem. To cieszy, nawet jeśli lektura nie stoi na najwyższym poziomie. Moja ocena to 3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz