poniedziałek, 30 czerwca 2014

Top 5 #17 - Najgorsze prace Roba Liefelda w Image

Dzisiejsza odsłona „Top 5” jest wyjątkowa z dwóch powodów. Po pierwsze, pomysł na zestawienie, które zaraz będzie czytać, podsunął mi Simon w ramach niedawno opublikowanej prośby o inspiracje. Raz jeszcze dziękuję. Po drugie z kolei, właściwie dzisiejsza wyliczanka powinna nazywać się „Worst 5”, ponieważ pierwszy raz nie skupiam się na czymś najlepszym lub też ewentualnie najdłuższym, ale za to wyliczać będę zdecydowanie najgorsze rzeczy. I wreszcie po trzecie, bohater dzisiejszej odsłony rubryki pojawi się także w następnej. Chociaż być może nieco inaczej niż moglibyście teraz pomyśleć.

Tak w zasadzie to o kim mowa? Panie i panowie, przed Wami beznadziejny, okropny, najgorszy... bajecznie bogaty Rob Liefeld! Jeden z założycieli Image Comics oraz człowiek, którego komiks na zawsze już zostanie pierwszym wydanym przed tę firmę ma w dorobku mnóstwo komiksów. I chociaż patrząc na luksusy w jakich żyje trudno w to uwierzyć, ale żaden z jego scenariuszy nie jest zdatny do czytania, a przerażająca większość jego wyczynów „artystycznym” powinna być wzorem dla młodych rysowników. Wszyscy oni powinni uczyć się jak NIE rysować. I na potrzeby dzisiejszej odsłony „Top 5” wyciągnąłem kwintesencję najgorszych prac Liefelda, które noszą znaczek Image na okładce.
5. Cykl „Avengelyne”
Technicznie rzecz ujmując, tylko ostatnia seria z przygodami tej bohaterki ukazała się pod szyldem Image Comics, a cała reszta w autorskim wydawnictwie Liefelda – Maximum Press. Jako, że wraz z powrotem twórcy do wydawnictwa które zakładał, Image „zyskało” także możliwość publikacji wytworów wyobraźni Roba, wrzucam ten cykl do dzisiejszej odsłony „Top 5”. „Avengelyne” to zdecydowanie najpopularniejsza marka, jaką Liedeld stworzył będąc na własnym garnuszku. Chcecie wiedzieć dlaczego akurat ten tytuł odniósł sukces? Szczerze powiedziawszy, nie mam zielonego pojęcia. Główną bohaterką cyklu była dziewczyna o charakterze skomplikowanym jak schemat linii metra w Warszawie, a z jej ust padały frazesy suche jak piasek na pustyni. No ale była wiecznie półnaga, wyginała się dziwacznie by być ciągle sexi i walczyła ze dużymi stworami. Tak więc nie, wciąż nie mam pojęcia czemu marka ta przetrwała blisko dwie dekady.
4. Seria (?) „Infinite”
Kwintesencja charakteru Roba Liefelda. Gdy twórca ten powrócił do Image Comics, rękę do niego wyciągnął Robert Kirkman i zaproponował posadę rysownika jego najnowszej serii. Jakiś czas później okazało się, że fabularnie nie jest najgorszej, chociaż i tak był to jeden ze słabszych komiksów twórcy „The Walking Dead”, jaki miałem okazję czytać. Chociaż trochę to za dużo powiedziane, ponieważ seria tak szybko jak powstała, równie błyskawicznie upadła. Słaba sprzedaż? Nie. Charakterek Roba Liefelda? Jak najbardziej. Chociaż oficjalnie padały jedynie słowa o „kreatywnych różnicach” pomiędzy oboma twórcami, to tajemnicą poliszynela jest to, że Kirkman wściekł się o to, iż Liefeld bez konsultacji zmieniał jego scenariusz. I robił to w swoim stylu, czyli ze słabego na jeszcze gorszy. Jako że umowa dotycząca „Infinite” była tak skonstruowana, iż zabraniała kontynuowania serii bez któregoś z jej twórców, tytuł poszedł do piachu. Tylko czy ktoś za nim płakał?
3. Cykl „Youngblood”
Rob Liefeld to człowiek, który dziwi się że jeszcze nie dostał żadnego Eisnera. Przecież wszystkie jego komiksy są najlepsze! Oj, jednak nie, przepraszam. „Youngblood #1” z 1992 roku mu nie wyszedł...

Spróbujcie tylko wyobrazić sobie jak fatalny musiał być komiks Liefelda, o którym sam jego twórca wypowiedział się negatywnie. Dajecie radę? Zawsze możecie sięgnąć po ten komiks, a później ruszyć dalej w epopeję kiczu i żenady, która przetoczyła się przez trzy wydawnictwa, z czego w Image Comics dwukrotnie, i w żadnym nie odniósł sukcesu tak dużego o jakim rozpowiadał Liefeld. Niestety swego czasu postawiłem sobie ambitny cel – przeczytać wszystkie komiksy wchodzące w skład uniwersum Image. I chociaż mój mózg wielokrotnie przeciążany był nagromadzeniem mieszanki głupoty i testosteronu, to jednak dopiero przy „Youngblood” został wyciśnięty i wywrócony na drugą stronę. Pierwszy i najważniejszy komiks drużynowy autorstwa tylko i wyłącznie Roba pokazał, że gdyby nie odszedł on z Marvela, to bardzo szybko zarżnąłby pisane tam dość krótko „X-Force”. Trzecie miejsce za zakłamanie rzeczywistości i upór, bo chyba nikt tak ambitnie i wielokrotnie nie reanimował trupa, którym „Youngblood” byli już w 1997 roku.
2. Seria „Maximage”
Rada dla twórców komiksów. Jeśli Wasz komiks sprzedaje się słabo, to wiecie jak powinniście go zakończyć? Rob Liefeld twierdzi że wcale. Gdy okręt pod nazwą Extreme Studios nieuchronnie zbliżał się do góry lodowej, seria „Maximage” miała być kapitanem, który przekręci ster w bezpiecznym kierunku. Ostatecznie coś poszło nie tak i bohaterka komiksu tylko docisnęła pedał gazu. Tytuł z założenia bardzo podobny do wymienionego już dzisiaj „Avengelyne” – także i tutaj główną bohaterką jest wiecznie półnaga kobieta, która może i miałaby chociaż trochę charakteru, gdyby nie fakt, że w ciągu siedmiu numerów pisało ją pięciu scenarzystów. Aha, jeszcze jedno. To miał być ongoing, lecz nie wyszło. Liefeld zapowiedział więc że tytuł zakończy się na 10 numerze i to też nie wyszło. Seria urwała się w połowie historii i... nic. Jeśli kogoś to obchodziło, to na pewno nie Roba, a to w końcu on miał tu decydujące zdanie.
1. Miniseria „Knightmare”
Pierwsze miejsce w dzisiejszym zestawieniu zalicza miniseria, łącząca cechy trzech innych komiksów, które dziś wymieniłem. Co wyjdzie z połączenia poziomu scenariusza „Avengelyne”, poziomu rysunków pierwszej serii „Youngblood” oraz faktu, że tak jak w przypadku „Maximage” tytuł został przerwany mniej więcej w połowie? Wypisz, wymaluj – „Knightmare”. Gdy tak dla odmiany Liefeld wpadł na pomysł stworzenia komiksu o kimś teoretycznie złym, wszystko też poszło źle. Fabuła na zasadzie „kill them all”, sens w ilościach pozwalających na przeżycie lektury, fatalne okładki Liefelda i KATASTROALNIE FATALNIE rysunki Murata Michaela. Dziś sześć zeszytów, które zdążyły się ukazać można kupić za mniej więcej dolara, a i tak jest to spora przepłata. Komiks jest po prostu głupi, a w dodatku tak mocno zerżnięty z Valiantowego „Bloodshota”, że aż dziw iż Liefeld nie dostał do swojego domu pozwu sądowego. Być może wydawnictwo to nie zdążyło go wysłać, bo tytuł poszedł w odstawkę po wydaniu szóstego z planowanych dziewięciu numerów. Dlaczego? Rob jeden tylko może wiedzieć i być może tylko jego jednego to jeszcze interesuje... Nieeeeeee, on pewnie też już nawet nie pamięta, że opublikował taki chłam. Jeśli czyta to jakiś fan Liefelda i zna ten komiks, to naprawdę nie mam dla tej osoby dobrych wieści...

Oczyszczająca umysł i duszę fala hejtu na dziś dobiega końca. Następnym razem wyczekujcie zestawienia w którym obok siebie pojawią się Rob Liefeld oraz kilkanaście pozytywnych zdań. Zaintrygowani? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz