Poprzedni tom oceniłem na
piątkę. Poprzeczka została więc ustawiona bardzo wysoko i niestety „Best
Defence” jej nie przeskoczyło. W recenzji tej wyjaśnię dlaczego tak uważam, ale
najpierw kilka słów o fabule. Po tym jak grupa ocalałych z apokalipsy zombie
przetrwała wewnętrzne spory, czas na stawienie czoła znacząco większym
zagrożeniom. Pewnego dnia nad zajmowanym przez Ricka Grimes i jego przyjaciół
więzieniem przelatuje helikopter i rozbija się w lepie nieopodal. W poszukiwaniu
ocalałych Rick, Glenn i Michonne trafiają do małego miasteczka Woodbury, którym
zarządza niejaki Gubernator. Szybko okazuje się, że pozornie miły gość w
średnim wieku skrywa wiele tajemnic, a z idylliczne miasteczko jest czymś
zupełnie innym, niż mogłoby się wszystkim wydawać. Nasi bohaterowie boleśnie
się o tym przekonają.
Piąty tom „The
Walking Dead” diametralnie zmienia kierunek, w którym podąża cała seria.
Dotychczas oglądaliśmy survival horror o grupce ocalałych, dla której szczytem marzeń
było przetrwać do następnego dnia. teraz Kirkman stara się przekonać nas, że w
świecie opanowanym przez trupy największe zagrożenie wciąż stanowią inni żywi
ludzie. Owszem, wcześniej grupa Ricka także musiała mierzyć się z tego typu
zagrożeniem, lecz czterech więźniów mniej działa na wyobraźnie niż miasteczko
pełne uzbrojonych ludzi, dowodzonych przez prawdziwego psycho- i socjopatę.
Niespodziewanie też, to właśnie kreacja Gubernatora jest największą zaletą
piątego tomu „The Walking Dead”. Chociaż seria nie zdążyła się jeszcze
czytelnikowi znudzić, wprowadził on do niej sporo świeżości.
Nie wiem
jak inni czytelnicy, ale ja właśnie dopiero podczas lektury tego tomu serii
poczułem, że dla grupy głównych bohaterów nastało naprawdę wielkie zagrożenie. Gubernator
już od samego początku pokazuje, że nie ma zamiaru bawić się ze swoimi
zakładnikami, a kolejne sceny ukazujące jego codzienność coraz mocniej
utwierdzają nas w przekonaniu, że tak wyrazistej i dobrze pisanej postaci w „The
Walking Dead” jeszcze nie było. Brawa należą się Kirkmanowi za kreację
Gubernatora, lecz z drugiej strony należy nieco martwić się jak on na nią
wpadł.
Teraz kilka
zdań o tym, co mi się w „Best Defence” nie podobało. Przede wszystkim Woodbury.
Nie zrozumcie mnie źle, ale z tego co ujawniono w tym tomie, miasteczko to było
wypełnione psychopatami. No bo jak inaczej określić można miejsce, w którym w
kilka miesięcy po wybuchu epidemii zombie najlepszą rozrywką było oglądanie,
jak ludzie biją się między sobą pośród uwięzionych na łańcuchach trupów? Rozumiem,
że scenarzysta od samego początku chciał pokazać także bardziej socjologiczną
głębie w swoim komiksie, ale na litość boską – takie zderzenie się przeciwieństw
jest dla mnie nie do przyjęcia. W piątym tomie „The Walking Dead”
pojawia się jeszcze kilka zgrzytów, ale ten jeden jest zdecydowanie największy.
Za warstwę
graficzną komiksu odpowiada oczywiście Charlie Adlard i jest to w sumie
wszystko, co mogę napisać. Artysta ten nie schodzi poniżej wyznaczonego w
poprzednich tomach poziomu, ale niestety także nie wzbija się ponad nim. Jak już
pisałem wcześniej, do Adlarda po prostu trzeba się przyzwyczaić.
Polskie wydanie
tego komiksu jest właściwie identyczne z oryginałem. Nie znajdziemy w nim więc
żadnych dodatków, ale za to możemy się cieszyć z nieco lepszej jakości wydania.
Komiks od wydawnictwa Taurus kosztuje 43zł, ponieważ niedawno doczekał się wznowienia
(pierwsze wydanie było nieco tańsze).
Piąty tom „The
Walking Dead” jest dla mnie swoistym paradoksem. Z jednej strony rozruszał
on nieco serię i wniósł do niej nieco świeżości, a z drugiej jego lektura nie
przypadła mi do gustu tak mocno jak czwartego. Wygląda więc na to, że ocena
musi być współmierna do tamtej i dlatego „Best Defence” otrzymuje ode mnie czwórkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz