środa, 15 stycznia 2014

Great Pacific vol. 1: Trashed (Joe Harris/Martin Morazzo)


Dziś pojawia się recenzja komiksu dość szczególnego. „Great Pacific vol. 1: Trashed” jest bowiem dla mnie kwintesencją historii, którą mogło wydać jedynie Image Comics. Zalążek fabuły wydaje się być totalnie oderwany od rzeczywistości, chociaż daje pewne nauki dotyczące także i naszego współczesnego zachowania. I właśnie na tej dość absurdalnym scenariuszu budowana zostaje intryga, która wciąga na tyle mocno, że czytelnik chce poznać dalsze jej rozdziały. O czym jest więc najnowsze dzieło Joe Harrisa?

Chas Worthington odziedziczył właśnie ogromną fortunę oraz potężną firmę. Niespodziewanie dla wszystkich, postanawia przeprowadzić się na Wielką Pacyficzną Plamę Śmieci – ogromną, niesioną przez prądy morskie wyspę złożoną z odpadów i tak zakłada własne państwo o nazwie Nowy Teksas. Z czasem okazuje się, że wyspa nie jest do końca tym czego się spodziewał. Nie tylko skrywa ona tajemnice niektórych, istniejących już państw, ale także jest strzeżona przez ogromnego stwora. I bynajmniej nie jest on zadowolony z przybycia Chasa.

Przede wszystkim muszę wspomnieć o jednej ważnej rzeczy – Wielka Pacyficzna Plama Śmieci istnieje naprawdę. Nie jest to jednak przedstawiona w komiksie dryfująca wyspa, a raczej pochodzący od plastiku pył i zawiesina. Wydaje się, że Joe Harris chciał dzięki „Great Pacific vol. 1: Trashed” zwrócić uwagę na zagrożenie płynące z zaśmiecania naszej planety. Na mnie wizja spotkania zmutowanej, czteropiętrowej ośmiornicy działa całkiem nieźle. O dziwo jednak, pierwszy tom serii nie skupia się najmocniej ani na genezie samej wyspy, ani także na procesie budowania państwa przez Chasa. Generalnie, są to uwspółcześnione przygody zdobywcy nowego lądu, który na swojej drodze spotyka nie tylko przeciwności losu związane z otaczającym go „środowiskiem”, ale także innych ludzi, którym obecność Chasa przeszkadza. Od początku „Great Pacific vol. 1: Trashed” widać doskonale, że Joe Harris od początku wiedział co chce przedstawić czytelnikowi i kilkukrotnie udało mu się wyjść poza dość oklepane schematy. Nie zawsze jednak był to plus komiksu.

Jeden z utartych schematów mówi, że pierwszy numer serii powinien tak mocno przemówić do czytelnika, by ten chciał płacić za kolejne. Tymczasem największą bolączką „Great Pacific vol. 1: Trashed” jest to, że historia tak naprawdę rozkręca się dopiero na trzecim rozdziale. Pierwszy był nieco przegadany i prowadzony w nieśpiesznym tempie, z kolei drugi był już po prostu nudny i przekombinowany. Komiks ten naprawdę był już na mojej osobistej liście tytułów do odstrzału, lecz wszystko zmieniło się gdy zajrzałem do numeru trzeciego. Tak naprawdę to od niego zaczyna się cała zabawa w serii i to właśnie dopiero tam scenarzysta pokazuje pełnie swoich niebagatelnych umiejętności.

Przejawiają się one tym, że w ciągu kolejnych czterech rozdziałów komiksu „Great Pacific vol. 1: Trashed”, co najmniej kilka razy dochodzi do zwrotów akcji, których totalnie się nie spodziewałem. podoba mi się, że scenarzysta postanowił nie rozwlekać kilku wątków i praktycznie z numeru na numer potrafi w satysfakcjonujący mnie sposób je rozwiązać. Mimo to zostawia pewne tajemnice, które być może doczekają się ujawnienia w kolejnym tomie, który już wkrótce powinien trafić w moje łaknące go łapska.

Great Pacific vol. 1: Trashed” jest także popisem Martina Morazzo. Znam tego rysownika z komiksu „The Network” wydanego przez wydawnictwo Acana i muszę przyznać, że tu sprawuje się dużo lepiej. nie jest to może artysta, który aspirowałby do mojego prywatnego topu, lecz z cała pewnością nie mogę odmówić mu solidnego warsztatu. Świetnie potrafi on ukazać wszystkie lokalizacje na wyspie śmieci – widać jak mocno przykładał się do niektórych kadrów, nie kaleczy postaci ludzkich i jedyny problem jaki mam z warstwą graficzną, to pewne zarzuty do kolorystów z Tiza Studio. Sceny z wyspy umieszczone w „Great Pacific vol. 1: Trashed” są jak na mój gust zdecydowanie zbyt... brudne. Nie zrozumcie mnie źle, w końcu to historia umiejscowiona na kupie śmieci. Momentami jednak postacie wyglądają tak, jakby zdecydowanie przesadziły z wizytami na solarium, by na kolejnej stronie mieć już karnację jak większość z nas po długiej zimie.

W każdej swojej recenzji zwracam uwagę na dodane to tomu bonusy lub też ich brak. W przypadku „Great Pacific vol. 1: Trashed” niestety muszę zrobić to drugie. Twórcy komiksu pokusili się jedynie o dodanie standardu pod postacią kompletnej galerii okładek poszczególnych zeszytów oraz dwustronicowej notki biograficznej dotyczącej Harrisa oraz Morazzo. W przypadku tego komiksu aż prosi się o więcej. Może w drugim tomie?

Komiks ten jest dla mnie jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń minionego roku i chociaż jego początek może odrzucić, zdecydowanie polecam zapoznać się z „Great Pacific vol. 1: Trashed”, ponieważ ostatecznie okazuje się, że jest to wciągająca i bardzo dobra historia, która zasługuje na solidną czwórkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz