Dziś
pojawia się recenzja komiksu dość szczególnego. „Great Pacific vol. 1:
Trashed” jest bowiem dla mnie kwintesencją historii, którą mogło wydać
jedynie Image Comics. Zalążek fabuły wydaje się być totalnie oderwany od
rzeczywistości, chociaż daje pewne nauki dotyczące także i naszego
współczesnego zachowania. I właśnie na tej dość absurdalnym scenariuszu
budowana zostaje intryga, która wciąga na tyle mocno, że czytelnik chce poznać
dalsze jej rozdziały. O czym jest więc najnowsze dzieło Joe Harrisa?
Chas
Worthington odziedziczył właśnie ogromną fortunę oraz potężną firmę.
Niespodziewanie dla wszystkich, postanawia przeprowadzić się na Wielką
Pacyficzną Plamę Śmieci – ogromną, niesioną przez prądy morskie wyspę złożoną z
odpadów i tak zakłada własne państwo o nazwie Nowy Teksas. Z czasem okazuje
się, że wyspa nie jest do końca tym czego się spodziewał. Nie tylko skrywa ona
tajemnice niektórych, istniejących już państw, ale także jest strzeżona przez
ogromnego stwora. I bynajmniej nie jest on zadowolony z przybycia Chasa.
Przede
wszystkim muszę wspomnieć o jednej ważnej rzeczy – Wielka Pacyficzna Plama
Śmieci istnieje naprawdę. Nie jest to jednak przedstawiona w komiksie dryfująca
wyspa, a raczej pochodzący od plastiku pył i zawiesina. Wydaje się, że Joe
Harris chciał dzięki „Great Pacific vol. 1: Trashed” zwrócić uwagę na
zagrożenie płynące z zaśmiecania naszej planety. Na mnie wizja spotkania
zmutowanej, czteropiętrowej ośmiornicy działa całkiem nieźle. O dziwo jednak,
pierwszy tom serii nie skupia się najmocniej ani na genezie samej wyspy, ani
także na procesie budowania państwa przez Chasa. Generalnie, są to
uwspółcześnione przygody zdobywcy nowego lądu, który na swojej drodze spotyka
nie tylko przeciwności losu związane z otaczającym go „środowiskiem”, ale także
innych ludzi, którym obecność Chasa przeszkadza. Od początku „Great Pacific
vol. 1: Trashed” widać doskonale, że Joe Harris od początku wiedział co
chce przedstawić czytelnikowi i kilkukrotnie udało mu się wyjść poza dość
oklepane schematy. Nie zawsze jednak był to plus komiksu.
Jeden z
utartych schematów mówi, że pierwszy numer serii powinien tak mocno przemówić
do czytelnika, by ten chciał płacić za kolejne. Tymczasem największą bolączką „Great
Pacific vol. 1: Trashed” jest to, że historia tak naprawdę rozkręca się
dopiero na trzecim rozdziale. Pierwszy był nieco przegadany i prowadzony w
nieśpiesznym tempie, z kolei drugi był już po prostu nudny i przekombinowany.
Komiks ten naprawdę był już na mojej osobistej liście tytułów do odstrzału,
lecz wszystko zmieniło się gdy zajrzałem do numeru trzeciego. Tak naprawdę to
od niego zaczyna się cała zabawa w serii i to właśnie dopiero tam scenarzysta
pokazuje pełnie swoich niebagatelnych umiejętności.
Przejawiają
się one tym, że w ciągu kolejnych czterech rozdziałów komiksu „Great Pacific
vol. 1: Trashed”, co najmniej kilka razy dochodzi do zwrotów akcji, których
totalnie się nie spodziewałem. podoba mi się, że scenarzysta postanowił nie
rozwlekać kilku wątków i praktycznie z numeru na numer potrafi w satysfakcjonujący
mnie sposób je rozwiązać. Mimo to zostawia pewne tajemnice, które być może
doczekają się ujawnienia w kolejnym tomie, który już wkrótce powinien trafić w
moje łaknące go łapska.
„Great
Pacific vol. 1: Trashed” jest także popisem Martina Morazzo. Znam tego
rysownika z komiksu „The Network” wydanego przez wydawnictwo Acana i muszę
przyznać, że tu sprawuje się dużo lepiej. nie jest to może artysta, który
aspirowałby do mojego prywatnego topu, lecz z cała pewnością nie mogę odmówić
mu solidnego warsztatu. Świetnie potrafi on ukazać wszystkie lokalizacje na
wyspie śmieci – widać jak mocno przykładał się do niektórych kadrów, nie
kaleczy postaci ludzkich i jedyny problem jaki mam z warstwą graficzną, to
pewne zarzuty do kolorystów z Tiza Studio. Sceny z wyspy umieszczone w „Great
Pacific vol. 1: Trashed” są jak na mój gust zdecydowanie zbyt... brudne. Nie
zrozumcie mnie źle, w końcu to historia umiejscowiona na kupie śmieci. Momentami
jednak postacie wyglądają tak, jakby zdecydowanie przesadziły z wizytami na
solarium, by na kolejnej stronie mieć już karnację jak większość z nas po
długiej zimie.
W każdej
swojej recenzji zwracam uwagę na dodane to tomu bonusy lub też ich brak. W przypadku
„Great Pacific vol. 1: Trashed” niestety muszę zrobić to drugie. Twórcy komiksu
pokusili się jedynie o dodanie standardu pod postacią kompletnej galerii
okładek poszczególnych zeszytów oraz dwustronicowej notki biograficznej
dotyczącej Harrisa oraz Morazzo. W przypadku tego komiksu aż prosi się o
więcej. Może w drugim tomie?
Komiks ten
jest dla mnie jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń minionego roku i chociaż
jego początek może odrzucić, zdecydowanie polecam zapoznać się z „Great
Pacific vol. 1: Trashed”, ponieważ ostatecznie okazuje się, że jest to
wciągająca i bardzo dobra historia, która zasługuje na solidną czwórkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz