czwartek, 12 lutego 2015

Z archiwum Image #11

Jakiś czas temu pokazałem w jednej z odsłon rubryki ”Moje” zdjęcia paru zeszytów z wczesnego Image, które zakupiłem specjalnie z myślą o ”Z archiwum Image”. Dziś biorę na tapetę pierwszy z nich. Jest to seria o grupie herosów, o której dotychczas słyszałem tylko tyle, że gdzieś tam sobie byli na uboczu studia Highbrow Entertainment, należącego do Erika Larsena. Jednakże ”Freak Force”, bo o nich właśnie mowa, w grudniu 1993 roku dostali swój tytuł, a ja dziś napiszę parę słów o wrażeniach z lektury.

Pierwsze o czym chcę napisać, to okładka. Nie jest niczym nadzwyczajnym, że bliższe obcowanie z pierwszym numerem ”Freak Force” zacząłem właśnie od niej. I już pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to syndrom Roba Liefelda. Jeśli klikniecie w powyższy obrazek i bliżej się przyjrzycie, to z pewnością rzuci Wam się w oczy fakt, że na obrazku mamy siedem postaci i widocznych pięć... stóp. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale Victor Bridges – autor okładki, zastosował niemal dokładnie te same triki co Rob Liefeld przy coverze do pierwszego zeszytu ”Youngblood”. Na szczęście w środku sprawiał już znacznie lepsze wrażenie, o czym zresztą później jeszcze wspomnę.

Przejdźmy wreszcie do sedna tego tekstu, a więc opinii o samym komiksie. Pierwszy numer ”Freak Force” składa się łącznie z 24 plansz komiksu nie rozbijanego żadnymi reklamami. Ale o czym jest sama historia? Ta skupia się na tytułowej grupie bohaterów, której najwyraźniej nie wiedzie się najlepiej. Nie mając własnej bazy, mieszkają kątem u znajomej i nie śmierdzą groszem. Żeby wyjść z finansowego dołka, ekipa musi szybko znaleźć się na świeczniku. Ich szansą jest złapanie złoczyńcy i eko-terrorysty o pseudonimie Major Disaster, który tak się składa, że akurat rozwala coś kilka ulic dalej. Tyle tylko, że ekipa dziwadeł do najbardziej zgranych nie należy.

Freak Force” teoretycznie nie różni się zbyt mocno od innych ”jedynek”. Zeszyt ten jest przede wszystkim wprowadzeniem w realia funkcjonowania ekipy bohaterów, przedstawia krótko każdego z nich i ma za zadanie zachęcić czytelnika do kupna kolejnych numerów. Duet odpowiedzialny za scenariusz, a więc Erik Larsen (zarys) i Keith Giffen (dialogi), doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich głównym targetem są fani Savage Dragona, bądź co bądź jest to spin-off przygód zielonego, więc zupełnie nie dziwią liczne odwołania do tej postaci. To co odróżnia ”Freak Force” od większości oferty ówczesnego Image Comics, ale jednocześnie zupełnie nie dziwi w dniu dzisiejszym, to luz z jakim prowadzona jest historia.

Większość początkowych numerów serii z tamtego okresu działania Image Comics, to historie napompowane do rozmiarów tak ogromnych i zarazem najczęściej tak nieudolnie, że budzi to dziś uśmiech politowania. ”Freak Force #1” nie jest historią o grupie herosów z permanentnym szczękościskiem i całym rzędem kijów wsadzonych w cztery litery, co miało symbolizować jacy są twardzi i poważni, pokroju ”StormWatch”, ”WildC.A.T.S.”, ”Youngblood” czy nawet ”Spawn”. Mamy tu do czynienia z czymś tak oczywistym, a wówczas jednocześnie niespotykanym w tamtym czasie w Image Comics. Mianowicie z bandą ludzi obdarzonych supermocami, którzy lubią się, potrafią zażartować, robią sobie wzajemnie dowcipy, strzelić sobie browara po udanej akcji i mającymi problemy takie same, jak każdy z nas. Podoba mi się punkt wyjścia tytułu, który podkreśla że Dziwaków nie utrzymuje rząd czy ktoś bardzo bogaty. Oni muszą zarabiać na chleb, a ich sposobem na to jest łapanie zbirów, co średnio im jeszcze wychodzi. Ten brak zgrania widać przy walce z Major Disaster, która jest prowadzona w fajnym tempie, lecz praktycznie od początku do końca nie czuć, by Dziwacy byli w jakikolwiek sposób poważniej zagrożeni. To zasadniczy minus zeszytu, ale jednocześnie ”Freak Force” zawiera także kilka scen, przy których można się uśmiechnąć, jak chociażby poznawanie przez Horridus ludzkiej kinematografii, począwszy od ”dziwnego science-fiction”, które okazuje się zwykłym filmem porno.

Victor Bridges unikał stóp na okładce, ale w środku komiksu sprawił się już całkiem nieźle. ”Freak Force #1” nie jest pozycją tak mocno typową dla stylu rysowania we wczesnym Image, ponieważ nie powiedziałbym, by poszczególni herosi stanowili większą górę mięśni niż w typowym, dzisiejszym komiksie Marvela czy DC. Jedynie postać Rapture nie pasuje do tego zestawu, ponieważ można powiedzieć że kobieta ta biega w grudniu w jednoczęściowym stroju kąpielowym, ale z drugiej strony nie jest też Pamelą Anderson na sterydach. Bridges dostarcza nam plansze pełne detali, dopracowane pod niemal każdym względem. Niemal, ponieważ strasznie kuleje u niego rysowanie twarzy i na niektórych kadrach widać to bardzo mocno. Mimo wszystko, przebijając się przez komiksy Image z tamtego okresu, miło zobaczyć zeszyt, który jest narysowany normalnie.

Pierwszy numer ”Freak Force” nie zawiera właściwie żadnych dodatków, z wyjątkiem jednostronicowego wstępu autorstwa Erika Larsena, który krótko charakteryzuje genezę ekipy oraz opisuje poszczególne postacie. Resztę zeszytu dopełnia kilka reklam, ale ponieważ darowano sobie popularne wtedy pin-upy, które najczęściej były po prostu paskudne, nie traktuję tego jako minus. Komiks jest nieźle wydany, na fajnym papierze, aczkolwiek mój egzemplarz jest nieco krzywo przycięty. Zrzucam winę na drukarnie.

Freak Force #1” to komiks, który nie sprzedał się na tyle dobrze, by seria mogła liczyć na długi żywot. Ten skończył się po osiemnastu numerach. Dziś podejrzewam także tytuł ten nie wzbudziłby wielkiego zainteresowania. Przypuszczam, że wówczas czytelnikom nie spodobało się to, że był to komiks tak inny od reszty oferty Image, a dziś z kolei byłby jednym z wielu. ”Freak Force #1” jest po prostu kompletnie normalny i niczym nie zapada w pamięci na dłużej, a pomimo starań scenarzystów oraz rysownika, żadna z postaci nie jest przedstawiona na tyle dobrze, by chciało się śledzić jej losy co miesiąc. Potencjał był, lecz nie udało się go wykorzystać. Stąd też oceniam ten zeszyt na 3+/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz