Jakiś czas
temu pokazałem w jednej z odsłon rubryki ”Moje” zdjęcia paru zeszytów z
wczesnego Image, które zakupiłem specjalnie z myślą o ”Z archiwum Image”. Dziś
biorę na tapetę pierwszy z nich. Jest to seria o grupie herosów, o której
dotychczas słyszałem tylko tyle, że gdzieś tam sobie byli na uboczu studia
Highbrow Entertainment, należącego do Erika Larsena. Jednakże ”Freak Force”,
bo o nich właśnie mowa, w grudniu 1993 roku dostali swój tytuł, a ja dziś napiszę
parę słów o wrażeniach z lektury.
Pierwsze o
czym chcę napisać, to okładka. Nie jest niczym nadzwyczajnym, że bliższe
obcowanie z pierwszym numerem ”Freak Force” zacząłem właśnie od niej. I
już pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to syndrom Roba Liefelda. Jeśli
klikniecie w powyższy obrazek i bliżej się przyjrzycie, to z pewnością rzuci
Wam się w oczy fakt, że na obrazku mamy siedem postaci i widocznych pięć...
stóp. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale Victor Bridges – autor okładki,
zastosował niemal dokładnie te same triki co Rob Liefeld przy coverze do
pierwszego zeszytu ”Youngblood”. Na szczęście w środku sprawiał już
znacznie lepsze wrażenie, o czym zresztą później jeszcze wspomnę.
Przejdźmy
wreszcie do sedna tego tekstu, a więc opinii o samym komiksie. Pierwszy numer ”Freak
Force” składa się łącznie z 24 plansz komiksu nie rozbijanego żadnymi
reklamami. Ale o czym jest sama historia? Ta skupia się na tytułowej grupie
bohaterów, której najwyraźniej nie wiedzie się najlepiej. Nie mając własnej
bazy, mieszkają kątem u znajomej i nie śmierdzą groszem. Żeby wyjść z
finansowego dołka, ekipa musi szybko znaleźć się na świeczniku. Ich szansą jest
złapanie złoczyńcy i eko-terrorysty o pseudonimie Major Disaster, który tak się
składa, że akurat rozwala coś kilka ulic dalej. Tyle tylko, że ekipa dziwadeł
do najbardziej zgranych nie należy.
”Freak
Force” teoretycznie nie różni się zbyt mocno od innych ”jedynek”. Zeszyt
ten jest przede wszystkim wprowadzeniem w realia funkcjonowania ekipy bohaterów,
przedstawia krótko każdego z nich i ma za zadanie zachęcić czytelnika do kupna
kolejnych numerów. Duet odpowiedzialny za scenariusz, a więc Erik Larsen
(zarys) i Keith Giffen (dialogi), doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich
głównym targetem są fani Savage Dragona, bądź co bądź jest to spin-off przygód
zielonego, więc zupełnie nie dziwią liczne odwołania do tej postaci. To co
odróżnia ”Freak Force” od większości oferty ówczesnego Image Comics, ale
jednocześnie zupełnie nie dziwi w dniu dzisiejszym, to luz z jakim prowadzona
jest historia.
Większość
początkowych numerów serii z tamtego okresu działania Image Comics, to historie
napompowane do rozmiarów tak ogromnych i zarazem najczęściej tak nieudolnie, że
budzi to dziś uśmiech politowania. ”Freak Force #1” nie jest historią o
grupie herosów z permanentnym szczękościskiem i całym rzędem kijów wsadzonych w
cztery litery, co miało symbolizować jacy są twardzi i poważni, pokroju ”StormWatch”,
”WildC.A.T.S.”, ”Youngblood” czy nawet ”Spawn”. Mamy tu do
czynienia z czymś tak oczywistym, a wówczas jednocześnie niespotykanym w tamtym
czasie w Image Comics. Mianowicie z bandą ludzi obdarzonych supermocami, którzy
lubią się, potrafią zażartować, robią sobie wzajemnie dowcipy, strzelić sobie
browara po udanej akcji i mającymi problemy takie same, jak każdy z nas. Podoba
mi się punkt wyjścia tytułu, który podkreśla że Dziwaków nie utrzymuje rząd czy
ktoś bardzo bogaty. Oni muszą zarabiać na chleb, a ich sposobem na to jest
łapanie zbirów, co średnio im jeszcze wychodzi. Ten brak zgrania widać przy
walce z Major Disaster, która jest prowadzona w fajnym tempie, lecz praktycznie
od początku do końca nie czuć, by Dziwacy byli w jakikolwiek sposób poważniej
zagrożeni. To zasadniczy minus zeszytu, ale jednocześnie ”Freak Force”
zawiera także kilka scen, przy których można się uśmiechnąć, jak chociażby
poznawanie przez Horridus ludzkiej kinematografii, począwszy od ”dziwnego science-fiction”,
które okazuje się zwykłym filmem porno.
Victor
Bridges unikał stóp na okładce, ale w środku komiksu sprawił się już całkiem nieźle.
”Freak Force #1” nie jest pozycją tak mocno typową dla stylu rysowania
we wczesnym Image, ponieważ nie powiedziałbym, by poszczególni herosi stanowili
większą górę mięśni niż w typowym, dzisiejszym komiksie Marvela czy DC. Jedynie
postać Rapture nie pasuje do tego zestawu, ponieważ można powiedzieć że kobieta
ta biega w grudniu w jednoczęściowym stroju kąpielowym, ale z drugiej strony
nie jest też Pamelą Anderson na sterydach. Bridges dostarcza nam plansze pełne
detali, dopracowane pod niemal każdym względem. Niemal, ponieważ strasznie
kuleje u niego rysowanie twarzy i na niektórych kadrach widać to bardzo mocno. Mimo
wszystko, przebijając się przez komiksy Image z tamtego okresu, miło zobaczyć zeszyt,
który jest narysowany normalnie.
Pierwszy numer
”Freak Force” nie zawiera właściwie żadnych dodatków, z wyjątkiem jednostronicowego
wstępu autorstwa Erika Larsena, który krótko charakteryzuje genezę ekipy oraz
opisuje poszczególne postacie. Resztę zeszytu dopełnia kilka reklam, ale
ponieważ darowano sobie popularne wtedy pin-upy, które najczęściej były po
prostu paskudne, nie traktuję tego jako minus. Komiks jest nieźle wydany, na
fajnym papierze, aczkolwiek mój egzemplarz jest nieco krzywo przycięty. Zrzucam
winę na drukarnie.
”Freak
Force #1” to komiks, który nie sprzedał się na tyle dobrze, by seria mogła
liczyć na długi żywot. Ten skończył się po osiemnastu numerach. Dziś podejrzewam
także tytuł ten nie wzbudziłby wielkiego zainteresowania. Przypuszczam, że
wówczas czytelnikom nie spodobało się to, że był to komiks tak inny od reszty
oferty Image, a dziś z kolei byłby jednym z wielu. ”Freak Force #1” jest
po prostu kompletnie normalny i niczym nie zapada w pamięci na dłużej, a pomimo
starań scenarzystów oraz rysownika, żadna z postaci nie jest przedstawiona na
tyle dobrze, by chciało się śledzić jej losy co miesiąc. Potencjał był, lecz
nie udało się go wykorzystać. Stąd też oceniam ten zeszyt na 3+/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz