czwartek, 21 stycznia 2016

Z archiwum Image #25

Jubileuszowa odsłona "Z archiwum Image" stanowić będzie domknięcie rozpoczętego już jakiś czas temu tryptyku, który poświęcony jest WildStormowej serii "StormWatch vol. 1". Po fali narzekań, nadszedł czas na...
Dziś mamy takie twory jak ”Marvel Now” czy ”DC You”. Tego typu ruchy to nie pierwszyzna i, co warte podkreślenia, nie zdarzała się tylko wśród największych wydawnictw. Przełom lat 1996-1997 to w Image start przeprowadzonej przez studio należące do Jima Lee inicjatywy ”WildStorm New Horizons”. Co prawda nie przeprowadzono wówczas restartu wszystkich serii, ale do poszczególnych przypisano nowe duety twórców. I chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziano, w efekcie doprowadzono do upadku dwóch sztandarowych komiksów. Zmianom oparło się jedynie ”StormWatch”, lecz tylko dlatego, bo nowy zespół odpowiadający za przygody tej ekipy pojawił się na pokładzie parę miesięcy wcześniej i w kilka chwil uczynił z serii hit. Wszystko zaczęło się od 37 zeszytu.

Właśnie wtedy na pokładzie ”StormWatch” pojawiły się dwa nazwiska, które są znane i lubiane po dziś dzień, chociaż wówczas nie wiadomo było jeszcze do końca, czego można się po nich spodziewać. Byli to Warren Ellis oraz Tom Raney. Tak zaczęła się rewolucja i wielkie sprzątane po głupotach, których cała masa nazbierała się przez kilka lat wydawania cyklu. Omawiany dziś zeszyt, to tak naprawdę uporanie się z przeszłością i pokazanie, co czeka ekipę w przyszłości, lecz trudno nie zauważyć, że scenarzysta nie tylko przyszedł do serii konkretnym pomysłem, ale także bardzo widocznymi umiejętnościami. 37 numer ”StormWatch”, pierwszy pisany przez Ellisa, swoim poziomem o kilka długości wyprzedził absolutnie każdy spośród poprzednich.

Tutaj może przypomnę, że w jednej z początkowych odsłon ”Z archiwum Image” napisałem kilkanaście zdać o całym runie Warrena Ellisa w ”StormWatch”. Swojego zdania co do niego nie zmieniam, jednocześnie zapewniam, że nie mam zamiaru zbytnio się powtarzać. Dzisiejszy tekst dotyczy tylko jednego, jasno przed chwilą określonego zeszytu.

Po wydarzeniach z poprzednich numerów, Henry Bendix postanawia całkowicie przebudować swoją ekipę. Wielu znanych herosów traci swoją posadę, w tym także dotychczasowy główny bohater – Jackson King, zaś w ich miejsce pojawia się paru nowych. Wspomniane wydarzenie oraz krótki opis debiutujących postaci stanowi pierwszą połowę zeszytu. Druga zaś to starcie nowo uformowanych grup z szaleńcem, zabijającym niewinnych na terenie Niemiec. I cytującym dzieła Nietzchego dla klimatu ;) Teoretycznie więc, nie dzieje się zbyt wiele. Prawda jest jednak zupełnie odmienna.
To, że Warren Ellis może zmienić ”StormWatch” w coś niespotykanego dotąd w ofercie Image, widać już na pierwszych stronach 37 zeszytu. Sposób wprowadzenia do ekipy Jenny Sparks oraz Jacka Hawksmoora zaowocowało dwoma świetnie rozpisanymi scenami z niebanalnymi dialogami, z których zresztą Ellis słynie. Zaś pojedyncza strona z debiutem Rose Tattoo miała w sobie mnóstwo pokręconego klimatu, który odtąd nierozerwalnie kojarzyć będzie się z tym tytułem. Ellis doprowadził także do tego, że w zaledwie kilka stron nadał zarówno nowym jak i starym herosom cała masę charakteru. Nawet tym, którzy do tej pory byli z niego wyzuci zupełnie. Przykładem niech będzie Hellstrike, który dotąd był grupowym błaznem. Ellis już w omawianym dzisiaj zeszycie zaznaczył, a potem świetnie rozwinął powód jego zachowania, sprawiając, że na tę postać trzeba spojrzeć zupełnie inaczej. Nie każdy scenarzysta to potrafi, a jeszcze mniejsza ilość spośród nich mogła zrobić to tak szybko.

Druga połowa zeszytu, skupiona na walce z tajemniczym post-człowiekiem, czysto teoretycznie mogłaby być po prostu zwykła nawalanką z kolejnym złoczyńcą, lecz Ellisowi i tak udało się zrobić tu coś niecodziennego. Tajemniczy przeciwnik ekipy nie ma jasno określonego celu, motywacji, doprecyzowanych mocy czy nawet imienia (lubi określać się jako ”Supermen”, zaś jego twórca mówi o nim ”Ojciec”). Ekipa ściera się po prostu z szaleńcem w czystej postaci, zaś czytelnik nie jest postawiony przed ścianą tekstu, tłumaczącą jego zamiary. Przypomnę, że wszystko to działo się w połowie lat 90-tych, gdy w ”zarażonych” wpływami Image komiksach DC czy Marvela można było szukać wszystkiego co ekstremalne, za wyjątkiem dobrych fabuł (z paroma wyjątkami) i sensu. Uderzające w ”StormWatch #37” nie tylko jest to, że czytelnik dostał w ręce naprawdę niegłupi komiks, ale że wydało go wydawnictwo najmocniej kojarzące się z bezsensowną papką i bardzo określonym stylem rysowania. Tymczasem nawet tego nie ma w omawianym dziś zeszycie.
Pod względem graficznym zeszyt nie zestarzał się zupełnie. Dziś jednak nie można o nim powiedzieć dużo więcej niż ”poprawny”, względnie ”dobry”. Ale jeśli cofniemy się w czasie o dwadzieścia lat, okaże się, że Tom Raney stał się ewenementem w ówczesnym Image, lecz jednocześnie zapoczątkował bardzo pozytywny trend wracania do rysowania postaci w miarę dokładnie. ”StormWatch #37” pozbawione jest monstrualnie umięśnionych mężczyzn czy totalnie przeseksualizowanych kobiet. Co prawda trudno mi jakkolwiek orzec, czy działanie to było przez twórców zaplanowane, jednakże niemal każda żeńska postać w tym zeszycie wygląda... bardzo mało kobieco. Raney rysuje zarówno Christine Trelane jak i Jenny Sparks jako chłopczyce, Flint jako żeńskiego Pudziana (co wynika z jej mocy i genezy), Fahrenheit cały zeszyt biega w grubej zbroi, zaś Rose Tattoo w wykonaniu tego rysownika łatwiej oskarżyć o anoreksję i wadę postawy, niż nienaturalne kształty. Swoistym wyjątkiem jest Swift, lecz tu znowu trzeba się zapoznać z genezą tej postaci i jej charakterem. Oczywiście w żaden sposób nie twierdzę, że brak biustów w rozmiarze XXL to wada tego zeszytu ”StormWatch”, właściwie jest to dla mnie ogromny plus, lecz chciałbym zwrócić uwagę na to, że coś tak niepozornego i dziś dla nas oczywistego, dwie dekady temu w komiksowym mainstreamie rodem z USA było czymś niezwykłym.

Zeszyt ten zapoczątkował liczący łącznie 25 zeszytów run, który następnie Ellis kontynuował już w DC WildStorm pod szyldem ”The Authority”. I chociaż ten ostatni po dziś dzień zasługuje na miano bardzo dobrego komiksu, to jednak moim zdaniem daleko mu do tego, co scenarzysta dostarczył czytelnikom na łamach ”StormWatch”. Ten legendarny już run można bezproblemowo nabyć pod postacią wydań zbiorczych od DC, a także – już z pewnymi problemami – stosunkowo niedrogo w oryginalnych zeszytach od Image. Gorąco zachęcam do zrobienia tego tak czy inaczej. Zaś samo ”StormWatch #37” oceniam na bardzo mocne 5/6. Kto nie zna, niech nadrabia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz