Jubileuszowa odsłona "Z archiwum Image" stanowić będzie domknięcie rozpoczętego już jakiś czas temu tryptyku, który poświęcony jest WildStormowej serii "StormWatch vol. 1". Po fali narzekań, nadszedł czas na...
Dziś mamy
takie twory jak ”Marvel Now” czy ”DC You”. Tego typu ruchy to nie pierwszyzna
i, co warte podkreślenia, nie zdarzała się tylko wśród największych wydawnictw.
Przełom lat 1996-1997 to w Image start przeprowadzonej przez studio należące do
Jima Lee inicjatywy ”WildStorm New Horizons”. Co prawda nie przeprowadzono
wówczas restartu wszystkich serii, ale do poszczególnych przypisano nowe duety
twórców. I chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziano, w efekcie doprowadzono do
upadku dwóch sztandarowych komiksów. Zmianom oparło się jedynie ”StormWatch”,
lecz tylko dlatego, bo nowy zespół odpowiadający za przygody tej ekipy pojawił
się na pokładzie parę miesięcy wcześniej i w kilka chwil uczynił z serii hit.
Wszystko zaczęło się od 37 zeszytu.
Właśnie
wtedy na pokładzie ”StormWatch” pojawiły się dwa nazwiska, które są
znane i lubiane po dziś dzień, chociaż wówczas nie wiadomo było jeszcze do
końca, czego można się po nich spodziewać. Byli to Warren Ellis oraz Tom Raney.
Tak zaczęła się rewolucja i wielkie sprzątane po głupotach, których cała masa
nazbierała się przez kilka lat wydawania cyklu. Omawiany dziś zeszyt, to tak
naprawdę uporanie się z przeszłością i pokazanie, co czeka ekipę w przyszłości,
lecz trudno nie zauważyć, że scenarzysta nie tylko przyszedł do serii
konkretnym pomysłem, ale także bardzo widocznymi umiejętnościami. 37 numer ”StormWatch”,
pierwszy pisany przez Ellisa, swoim poziomem o kilka długości wyprzedził
absolutnie każdy spośród poprzednich.
Tutaj może
przypomnę, że w jednej z początkowych odsłon ”Z archiwum Image” napisałem
kilkanaście zdać o całym runie Warrena Ellisa w ”StormWatch”. Swojego
zdania co do niego nie zmieniam, jednocześnie zapewniam, że nie mam zamiaru
zbytnio się powtarzać. Dzisiejszy tekst dotyczy tylko jednego, jasno przed
chwilą określonego zeszytu.
Po
wydarzeniach z poprzednich numerów, Henry Bendix postanawia całkowicie
przebudować swoją ekipę. Wielu znanych herosów traci swoją posadę, w tym także
dotychczasowy główny bohater – Jackson King, zaś w ich miejsce pojawia się paru
nowych. Wspomniane wydarzenie oraz krótki opis debiutujących postaci stanowi
pierwszą połowę zeszytu. Druga zaś to starcie nowo uformowanych grup z
szaleńcem, zabijającym niewinnych na terenie Niemiec. I cytującym dzieła
Nietzchego dla klimatu ;) Teoretycznie więc, nie dzieje się zbyt wiele. Prawda
jest jednak zupełnie odmienna.
To, że
Warren Ellis może zmienić ”StormWatch” w coś niespotykanego dotąd w
ofercie Image, widać już na pierwszych stronach 37 zeszytu. Sposób wprowadzenia
do ekipy Jenny Sparks oraz Jacka Hawksmoora zaowocowało dwoma świetnie
rozpisanymi scenami z niebanalnymi dialogami, z których zresztą Ellis słynie.
Zaś pojedyncza strona z debiutem Rose Tattoo miała w sobie mnóstwo pokręconego
klimatu, który odtąd nierozerwalnie kojarzyć będzie się z tym tytułem. Ellis
doprowadził także do tego, że w zaledwie kilka stron nadał zarówno nowym jak i
starym herosom cała masę charakteru. Nawet tym, którzy do tej pory byli z niego
wyzuci zupełnie. Przykładem niech będzie Hellstrike, który dotąd był grupowym
błaznem. Ellis już w omawianym dzisiaj zeszycie zaznaczył, a potem świetnie
rozwinął powód jego zachowania, sprawiając, że na tę postać trzeba spojrzeć
zupełnie inaczej. Nie każdy scenarzysta to potrafi, a jeszcze mniejsza ilość
spośród nich mogła zrobić to tak szybko.
Druga
połowa zeszytu, skupiona na walce z tajemniczym post-człowiekiem, czysto
teoretycznie mogłaby być po prostu zwykła nawalanką z kolejnym złoczyńcą, lecz
Ellisowi i tak udało się zrobić tu coś niecodziennego. Tajemniczy przeciwnik
ekipy nie ma jasno określonego celu, motywacji, doprecyzowanych mocy czy nawet
imienia (lubi określać się jako ”Supermen”, zaś jego twórca mówi o nim
”Ojciec”). Ekipa ściera się po prostu z szaleńcem w czystej postaci, zaś
czytelnik nie jest postawiony przed ścianą tekstu, tłumaczącą jego zamiary.
Przypomnę, że wszystko to działo się w połowie lat 90-tych, gdy w ”zarażonych”
wpływami Image komiksach DC czy Marvela można było szukać wszystkiego co
ekstremalne, za wyjątkiem dobrych fabuł (z paroma wyjątkami) i sensu.
Uderzające w ”StormWatch #37” nie tylko jest to, że czytelnik dostał w
ręce naprawdę niegłupi komiks, ale że wydało go wydawnictwo najmocniej
kojarzące się z bezsensowną papką i bardzo określonym stylem rysowania.
Tymczasem nawet tego nie ma w omawianym dziś zeszycie.
Pod
względem graficznym zeszyt nie zestarzał się zupełnie. Dziś jednak nie można o
nim powiedzieć dużo więcej niż ”poprawny”, względnie ”dobry”. Ale jeśli
cofniemy się w czasie o dwadzieścia lat, okaże się, że Tom Raney stał się
ewenementem w ówczesnym Image, lecz jednocześnie zapoczątkował bardzo pozytywny
trend wracania do rysowania postaci w miarę dokładnie. ”StormWatch #37”
pozbawione jest monstrualnie umięśnionych mężczyzn czy totalnie
przeseksualizowanych kobiet. Co prawda trudno mi jakkolwiek orzec, czy
działanie to było przez twórców zaplanowane, jednakże niemal każda żeńska
postać w tym zeszycie wygląda... bardzo mało kobieco. Raney rysuje zarówno Christine
Trelane jak i Jenny Sparks jako chłopczyce, Flint jako żeńskiego Pudziana (co
wynika z jej mocy i genezy), Fahrenheit cały zeszyt biega w grubej zbroi, zaś
Rose Tattoo w wykonaniu tego rysownika łatwiej oskarżyć o anoreksję i wadę
postawy, niż nienaturalne kształty. Swoistym wyjątkiem jest Swift, lecz tu
znowu trzeba się zapoznać z genezą tej postaci i jej charakterem. Oczywiście w
żaden sposób nie twierdzę, że brak biustów w rozmiarze XXL to wada tego zeszytu
”StormWatch”, właściwie jest to dla mnie ogromny plus, lecz chciałbym
zwrócić uwagę na to, że coś tak niepozornego i dziś dla nas oczywistego, dwie
dekady temu w komiksowym mainstreamie rodem z USA było czymś niezwykłym.
Zeszyt ten
zapoczątkował liczący łącznie 25 zeszytów run, który następnie Ellis
kontynuował już w DC WildStorm pod szyldem ”The Authority”. I chociaż ten
ostatni po dziś dzień zasługuje na miano bardzo dobrego komiksu, to jednak moim
zdaniem daleko mu do tego, co scenarzysta dostarczył czytelnikom na łamach ”StormWatch”.
Ten legendarny już run można bezproblemowo nabyć pod postacią wydań zbiorczych
od DC, a także – już z pewnymi problemami – stosunkowo niedrogo w oryginalnych zeszytach
od Image. Gorąco zachęcam do zrobienia tego tak czy inaczej. Zaś samo ”StormWatch
#37” oceniam na bardzo mocne 5/6. Kto nie zna, niech nadrabia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz