piątek, 3 marca 2017

Z archiwum Image #39

Zdecydowanie za długo zabierałem się do tego, by na łamach tej rubryki zagościła premierowa odsłona jednego z bodaj najbardziej znanych, najczęściej wznawianych oraz po prostu najlepszych komiksów z początkowych lat istnienia Image Comics. Jest to tytuł, od którego zaczęło się moje trwające do dzisiaj uwielbienie niesłychanie oryginalnego stylu rysunków Sama Kietha. I nie próbuję być tutaj tajemniczy, ponieważ chociażby powyższe zdjęcie pokazuje o jakim tytule piszę. ”The Maxx”, który ukazywał się w sumie w barwach trzech wydawnictw i pomimo blisko 25 lat na karku, potrafi zainteresować tak samo jak w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Co prawda na początku istnienia wydawnictwa Image praktycznie każdy publikowany tytuł należał do jakiegoś studia i był osadzony we wspólnym uniwersum, Sam Kieth postanowił pójść nieco inną drogą. Jego autorski projekt ”The Maxx” nie był przyległy do żadnego studia (chociaż czasem mylnie przypisywało się go do WildStormu), a chociaż bohater napotykał inne postacie z Image, to jednak na łamach swojej solowej serii nie było na to miejsca. Kieth miał wizję bardzo nietypowej historii i konsekwentnie prowadził ją przez 35 kolejnych numerów. Już teraz mogę spokojnie Wam napisać, że sam pierwszy numer to zdecydowanie zbyt mało, by w pełni docenić kunszt twórcy.

Premierowy zeszyt bowiem zadaje znacznie więcej pytań niż daje odpowiedzi. Śledzimy bowiem losy mieszkającego w kartonowym pudle, fioletowo-żółtego, humanoidalnego stwora, który ma problemy z pamięcią i raz za razem widzi wizje przedstawiającego jego losy w zupełnie innym świecie. Nieopodal jego nietypowego mieszkania dochodzi do próby gwałtu, a ponieważ tak niecodzienna persona z miejsca jest podejrzana o wszystko, trafia on do pudła. Wyciąga go z niego Julie – wyzywająco ubierająca się pracownica społeczna, z którą Maxxa łączy dziwna relacja i jest nieustannie męczona podejrzanymi telefonami. Na deser zaś wspomnę o Mr. Gone – człowieku (?) odpowiedzialnym za kolejne ataki na kobiety, który zdecydowanie posiada nadprzyrodzone moce i z jakiegoś powodu chce on zabić głównego bohatera.
Generalnie o premierowej odsłonie ”The Maxx” trudno jest napisać wiele konkretów, ponieważ zeszyt ten stawia właściwie same pytania. Sam Kieth raz za razem bawi się konwencją superbohaterską, finalnie tworząc jednak wciągający oraz urzekający miszmasz. Jednocześnie nie obawia się poruszać ważnych tematów, jak na przykład problem biedy czy też przemocy na tle seksualnym wobec kobiet. Pomimo tego dość sporego rozrzutu tematyki, całość wciąga się z parę minut. Komiks jest napisany w dość lekki sposób, przez co rozumiem, że pomimo trudnej tematyki czyta się go dobrze. Nie ma tu zbytniego filozofowania, postacie są nieźle nakreślone, chociaż nie wszystkie wykazują postawy, które można lubić lub się z nimi utożsamiać. Kieth bardzo fajnie balansuje na krawędzi realizmu i fantastyki, co sprawia, że obecność na kartach ”The Maxx” wielkiego, fioletowego kolesia nie wydaje się być czymś nadzwyczajnym. I przede wszystkim po przeczytaniu pierwszego numeru serii naprawdę ma się ochotę sięgnąć dalej. Uważam, że jest to jednak spora sztuka napisać komiks w taki sposób, by już po pierwszym numerze czytelnik pomyślał ”Wow, chcę więcej” zamiast ”Zobaczymy jak się to wszystko rozwinie”.

Oczywiście jest też kwestia szaty graficznej. Sam Kieth to artysta tego samego typu co na przykład Ben Templesmith czy Travel Foreman. Rozumiem przez to, że rysownik ten posiada bardzo mocno rozpoznawalny styl, którego nie da się pomylić z kimkolwiek innym. Jednocześnie, jest to jeden z tych twórców, którzy bardzo mocno dzielą publikę i ich prace albo się kocha, albo totalnie nienawidzi. I dokładnie takie właśnie są rysunki w ”The Maxx”. Kieth rysuje nieforemne postacie, często nie dba zbytnio o perspektywę, a na porządku dziennym jest totalne i niczym nieskrępowane, ale moim zdaniem bardzo pozytywne szaleństwo, jakie bije z jego prac. To jednak, co mi bardzo przypada do gustu, dla innych może być barierą nie do przebicia.
Całość serii ”The Maxx” liczy sobie 35 numerów i naprawdę ocena tylko premierowej odsłony to tak jakby nie ocenić nic. Tytuł ten z czasem dostarcza nam wielu niespodziewanych rozwiązań, zupełnie nowego spojrzenia na większość postaci oraz coraz bardziej zakręconej i niebanalnej fabuły. Swego czasu doceniła to stacja MTV, dając szansę Samowi Kiethowi stworzyć serial animowany. Niestety, odbiorcy stacji zdecydowanie nie dojrzeli do czegoś ambitniejszego niż programy typu ”Umów się z moją matką” i projekt po kilkunastu odcinkach upadł. Trochę więcej na ten temat wspomniałem swego czasu TUTAJ.

Na szczęście pomimo upływu ponad dwóch dekad, nie ma większego problemu z dostępnością ”The Maxx” w wersji komiksowej. Sam Kieth bowiem jakiś czas temu wznowił całość w barwach wydawnictwa IDW. Publikowane co miesiąc zeszyty otrzymały nowe okładki, zaś sam komiks zyskał nieco podrasowaną warstwę graficzną. Oprócz tego pojawiło się siedem zwykłych wydań zbiorczych  (zbierające po 4-6 numerów, twarda oprawa) oraz dwa powiększone (po dwanaście zeszytów, trzeci w drodze, miękka oprawa). Jednak warto wspomnieć, że IDW publikuje swoje komiksy w dość… niecodziennych cenach i musicie się szykować na wydatek rzędu 90-120zł za sztukę, w zależności od rodzaju wydania.

Osobiście jednak uważam, że warto sięgnąć do kieszeni i zapoznać się z ”The Maxx”. Pomimo dwudziestu pięciu lat na karku, to nadal jeden z ciekawszych komiksów niezależnych dostępnych na rynku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz