Zdecydowanie
za długo zabierałem się do tego, by na łamach tej rubryki zagościła premierowa
odsłona jednego z bodaj najbardziej znanych, najczęściej wznawianych oraz po
prostu najlepszych komiksów z początkowych lat istnienia Image Comics. Jest to
tytuł, od którego zaczęło się moje trwające do dzisiaj uwielbienie niesłychanie
oryginalnego stylu rysunków Sama Kietha. I nie próbuję być tutaj tajemniczy,
ponieważ chociażby powyższe zdjęcie pokazuje o jakim tytule piszę. ”The Maxx”,
który ukazywał się w sumie w barwach trzech wydawnictw i pomimo blisko 25 lat
na karku, potrafi zainteresować tak samo jak w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Co prawda
na początku istnienia wydawnictwa Image praktycznie każdy publikowany tytuł
należał do jakiegoś studia i był osadzony we wspólnym uniwersum, Sam Kieth
postanowił pójść nieco inną drogą. Jego autorski projekt ”The Maxx” nie
był przyległy do żadnego studia (chociaż czasem mylnie przypisywało się go do
WildStormu), a chociaż bohater napotykał inne postacie z Image, to jednak na
łamach swojej solowej serii nie było na to miejsca. Kieth miał wizję bardzo
nietypowej historii i konsekwentnie prowadził ją przez 35 kolejnych numerów. Już
teraz mogę spokojnie Wam napisać, że sam pierwszy numer to zdecydowanie zbyt
mało, by w pełni docenić kunszt twórcy.
Premierowy
zeszyt bowiem zadaje znacznie więcej pytań niż daje odpowiedzi. Śledzimy bowiem
losy mieszkającego w kartonowym pudle, fioletowo-żółtego, humanoidalnego stwora,
który ma problemy z pamięcią i raz za razem widzi wizje przedstawiającego jego
losy w zupełnie innym świecie. Nieopodal jego nietypowego mieszkania dochodzi
do próby gwałtu, a ponieważ tak niecodzienna persona z miejsca jest podejrzana
o wszystko, trafia on do pudła. Wyciąga go z niego Julie – wyzywająco ubierająca
się pracownica społeczna, z którą Maxxa łączy dziwna relacja i jest nieustannie
męczona podejrzanymi telefonami. Na deser zaś wspomnę o Mr. Gone – człowieku (?)
odpowiedzialnym za kolejne ataki na kobiety, który zdecydowanie posiada
nadprzyrodzone moce i z jakiegoś powodu chce on zabić głównego bohatera.
Generalnie
o premierowej odsłonie ”The Maxx” trudno jest napisać wiele konkretów,
ponieważ zeszyt ten stawia właściwie same pytania. Sam Kieth raz za razem bawi
się konwencją superbohaterską, finalnie tworząc jednak wciągający oraz
urzekający miszmasz. Jednocześnie nie obawia się poruszać ważnych tematów, jak
na przykład problem biedy czy też przemocy na tle seksualnym wobec kobiet. Pomimo
tego dość sporego rozrzutu tematyki, całość wciąga się z parę minut. Komiks jest
napisany w dość lekki sposób, przez co rozumiem, że pomimo trudnej tematyki czyta
się go dobrze. Nie ma tu zbytniego filozofowania, postacie są nieźle
nakreślone, chociaż nie wszystkie wykazują postawy, które można lubić lub się z
nimi utożsamiać. Kieth bardzo fajnie balansuje na krawędzi realizmu i
fantastyki, co sprawia, że obecność na kartach ”The Maxx” wielkiego,
fioletowego kolesia nie wydaje się być czymś nadzwyczajnym. I przede wszystkim
po przeczytaniu pierwszego numeru serii naprawdę ma się ochotę sięgnąć dalej. Uważam,
że jest to jednak spora sztuka napisać komiks w taki sposób, by już po
pierwszym numerze czytelnik pomyślał ”Wow, chcę więcej” zamiast ”Zobaczymy jak
się to wszystko rozwinie”.
Oczywiście
jest też kwestia szaty graficznej. Sam Kieth to artysta tego samego typu co na
przykład Ben Templesmith czy Travel Foreman. Rozumiem przez to, że rysownik ten
posiada bardzo mocno rozpoznawalny styl, którego nie da się pomylić z
kimkolwiek innym. Jednocześnie, jest to jeden z tych twórców, którzy bardzo
mocno dzielą publikę i ich prace albo się kocha, albo totalnie nienawidzi. I dokładnie
takie właśnie są rysunki w ”The Maxx”. Kieth rysuje nieforemne postacie,
często nie dba zbytnio o perspektywę, a na porządku dziennym jest totalne i
niczym nieskrępowane, ale moim zdaniem bardzo pozytywne szaleństwo, jakie bije
z jego prac. To jednak, co mi bardzo przypada do gustu, dla innych może być
barierą nie do przebicia.
Całość serii
”The Maxx” liczy sobie 35 numerów i naprawdę ocena tylko premierowej
odsłony to tak jakby nie ocenić nic. Tytuł ten z czasem dostarcza nam wielu
niespodziewanych rozwiązań, zupełnie nowego spojrzenia na większość postaci
oraz coraz bardziej zakręconej i niebanalnej fabuły. Swego czasu doceniła to
stacja MTV, dając szansę Samowi Kiethowi stworzyć serial animowany. Niestety,
odbiorcy stacji zdecydowanie nie dojrzeli do czegoś ambitniejszego niż programy
typu ”Umów się z moją matką” i projekt po kilkunastu odcinkach upadł. Trochę
więcej na ten temat wspomniałem swego czasu TUTAJ.
Na szczęście
pomimo upływu ponad dwóch dekad, nie ma większego problemu z dostępnością ”The
Maxx” w wersji komiksowej. Sam Kieth bowiem jakiś czas temu wznowił całość
w barwach wydawnictwa IDW. Publikowane co miesiąc zeszyty otrzymały nowe
okładki, zaś sam komiks zyskał nieco podrasowaną warstwę graficzną. Oprócz tego
pojawiło się siedem zwykłych wydań zbiorczych (zbierające po 4-6 numerów, twarda oprawa) oraz
dwa powiększone (po dwanaście zeszytów, trzeci w drodze, miękka oprawa). Jednak
warto wspomnieć, że IDW publikuje swoje komiksy w dość… niecodziennych cenach i
musicie się szykować na wydatek rzędu 90-120zł za sztukę, w zależności od
rodzaju wydania.
Osobiście
jednak uważam, że warto sięgnąć do kieszeni i zapoznać się z ”The Maxx”.
Pomimo dwudziestu pięciu lat na karku, to nadal jeden z ciekawszych komiksów
niezależnych dostępnych na rynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz