W
poprzedniej odsłonie tej rubryki zasygnalizowałem, że następnym razem zajmę się
komiksem z rysunkami pewnego artysty, przy którym nawet Greg Land wydaje się
być grzecznym chłopcem, który jedynie przerysowuje bohaterki filmów dla
dorosłych. Okładkę tego komiksu widzicie powyżej, jest nim ”VooDoo/Zealot:
Skin Trade”, wydane przez studio WildStorm w lipcu 1995. Gdyby sięgnął po
niego ktoś uważający, że komiksy są skierowane dla napalonych nerdów, miałby w
swojej ręce koronny argument przemawiający za jego tezą. Tymczasem dla mnie
jest to ”jedynie” komiks tak zły, że aż śmieszny.
Co jest w
nim takiego niezwykłego, że postanowiłem poświęcić mu całą odsłonę ”Z archiwum
Image”? Osoba wspomnianego już rysownika. Jest nim Michael Lopez, który w
latach 90-tych ubiegłego stulecia przewinął się szybko przez każde większe
wydawnictwo w USA. Nie odniósł żadnych spektakularnych sukcesów, ponieważ z DC
i Marvela zniknął szybko, a w Image co prawda zakotwiczył na dłużej i nawet
zilustrował całkiem przyjemnie miniserię ”VooDoo”, ale w końcu został
sprowadzony do roli twórcy popularnych tam wówczas pin-upów, gdzie
wyspecjalizował się w tych z gatunku ”swimsuit special”. Oznacza to, że rysował
różne postacie z komiksów, zarówno mężczyzn jak i kobiety, w strojach
kąpielowych. Miał już w tym niemałe doświadczenie, ponieważ wcześniej
współpracował z takimi magazynami jak Penthouse czy Playboy. Co więc stanie
się, jeśli taki artysta dostanie w swoje łapy specjalny, nieco bardziej
„ekskluzywny” (wrócę do tego później) zeszyt i pozwolenie na brak jakichkolwiek
zahamowań? No cóż, myślę że już pierwszy rzut oka rozjaśni sytuację.
To, co
widzicie powyżej to czwarta i piąta strona ”VooDoo/Zealot: Skin Trade”,
lecz prawdę powiedziawszy już wcześniejsze sygnalizowały z czym będziemy mieli do
czynienia. Historia teoretycznie ma nawet jakąś fabułę, za która odpowiada
Steven T. Seagle. Scenarzysta ten był dość aktywny w początkowych latach
istnienia Image Comics, gdzie wsławił się tym, że konsekwentnie tworzył
historie słabe nawet jak na ówczesne standardy początkującego wydawnictwa. W
przypadku dzisiaj opisywanego komiksu jest nieco usprawiedliwiony, ponieważ
jego zadaniem było stworzenie jakiejś fabularnej iluzji, przy której Michael
Lopez mógłby się wyżyć. Ale tak z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że
wiecznie skonfliktowane VooDoo oraz Zealot muszą udać się na wspólną,
treningową misję, która ma je pogodzić. Oczywiście po drodze okazuje się, że
sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i obie panie mogą przetrwać tylko
zrzucając z siebie ciuchy... o, przepraszam, oczywiście tylko łącząc swoje siły
pomimo dzielących je różnic. Chociaż z lektury ”VooDoo/Zealot: Skin Trade”
można wywnioskować, że są nimi chyba tylko kolor włosów, karnacja (choć nieznacznie) i rozmiar
stanika (również w niewielkim stopniu).
Tak wiec
obie piękności ze składu WildC.A.T.S. ubrane przede wszystkim w stroje
kąpielowe ruszają na wspólną misję i w tym miejscu można spokojnie zamknąć
wątek fabuły, która stoi na standardowym poziomie ówczesnego Stevena T.
Seagle’a, czyli w okolicach krawężnika lub nawet niżej. Czas zająć się
Michaelem Lopezem. Rysownik ten chyba czuł się całkiem nieźle rysując pierwszą
połowę ”VooDoo/Zealot: Skin Trade”, chociaż tak do końca nie wiadomo jak
sklasyfikować ten komiks. Ani to erotyka, wszak panie w nim występujące są
”tylko” półnagie, ani tym bardziej typowa superbohaterszczyzna. Można
zaryzykować stwierdzenie, że targetem tego zeszytu naprawdę była ta totalnie
stereotypowa grupa nerdów, robiąca brzydkie rzeczy nad komiksami takimi
planszami z półnagimi panienkami.
Dla mnie
dziś jest to taki swoisty fenomen, warty posiadania we własnej kolekcji.
Dlaczego? Tylko i wyłącznie z powodu tego, że kiedyś ktoś naprawdę opublikował
coś tak idiotycznego, wierząc że dobrze się sprzeda. I wiecie co? Udało się! ”VooDoo/Zealot:
Skin Trade” znalazło się na 72 miejscu listy sprzedaży z lipca 1995 roku,
wyprzedzając całą masę dość znanych komiksów Marvela czy DC. To naprawdę niezły rezultat. Wszystko głównie dzięki
takim planszom jak ta:
Jak już
wspomniałem wcześniej, pierwsza połowa dzisiaj wspominanego komiksu to
faktyczny popis Michaela Lopeza. Abstrahując od tego jak denny jest to komiks,
nie można odmówić mu warsztatu i tego, że większość plansz z ”VooDoo/Zealot:
Skin Trade” wygląda naprawdę nieźle. Artysta puszcza nawet oko do
czytelnika, umieszczając w środku komiksu przeróbki znanych plakatów filmowych
i wszystko wygląda całkiem dobrze mniej więcej do 32 strony. Później, z
niewiadomych przyczyn, poziom rysunków dostosowuje się do scenariusza, pikując
w dół z niewyobrażalna prędkością. Z historii skupiającej się na mimo wszystko
przyjemnych dla oka, seksownie wijących się bez większego powodu półnagich
kobietach, komiks przeradza się w przerażającego potworka powodującego potężne
krwawienie z oczu. Nagle znikają proporcje, fizyka przestaje działać, gdzieś
zagubiony zostaje jakikolwiek sens tego, co znajduje się na danych kadrach, a
efektem końcowym są takie oto mutacje.
Tak niestety
jest już do prawie samego końca. Tylko ostatnia plansza jakoś wyszła, ponieważ
czytelnika żegna strona, przy której Michaelowi Lopezowi najwyraźniej ponownie
się chciało. Widzimy na nim dotykającą się po kroczu Zealot (Dlaczego? Bo
konwencja) oraz obejmującą ją VooDoo w sposób taki, że mamy wrażenie iż panie
zaraz zaczną się ze sobą zabawiać. Tadaaaa... ”VooDoo/Zealot: Skin Trade”
w pigułce.
Całość
wydana została jako zeszyt nieco bardziej ekskluzywny, chociaż tak naprawdę
trudno doszukać się w nim tego, co czyni go wartym okładkowej ceny pięciu
dolarów. Przypomnę, że w 1995 roku większość komiksów kosztowała ponad połowę
mniej. Papier wcale nie jest jakiś dużo lepszy od innych komiksów Image z
tamtego okresu, a jedyne co jakoś usprawiedliwia kwotę do zapłacenia to
dwukrotnie większa ilość stron. Co ciekawe jednak, jeśli spojrzy się w stopkę
redakcyjną, można znaleźć tam informację o innej cenie, która powinna znaleźć
się na okładce. Niedopatrzenie?
Oczywiście nie
polecam nikomu skorzystania z możliwości zaopatrzenia się w ”VooDoo/Zealot:
Skin Trade”, no chyba że macie takiego hopla jak ja i zbieracie absolutnie wszystko z postaciami z WildCats. Jako takie swoiste
zjawisko i ciekawostka do wyśmiania, komiks ten sprawdza się idealnie. Ale nic
ponadto. Ocena może być tylko jedna: 1/6
Może poza recenzją, ale chciałem pochwalić za wykład o (mniej znanej;)) historii Image Comics.
OdpowiedzUsuńBardzo przyjemnie, bardzo ciekawie:)