Lata
dziewięćdziesiąte to w komiksie amerykańskim okres szalony. Wtedy ukazać mogło
się praktycznie wszystko, dzięki czemu taki tytuł jak ”Knightmare” nie
tylko doczekał się swojej premiery, ale także dożył pięciu numerów. Gdyby
komiks ten miał ukazać się dziś, mógłby posłużyć wszystkim jako przykład. Bo
gdy sądzisz, że przeczytałeś/łaś już wszystkie głupie historie, twórcy tego
dzieła udowodnią Ci, że jesteś w błędzie.
Przenieśmy
się w czasie do początku roku 1995. Image Comics na dobre zadomowiło się już w
sklepach z komiksami i radzi sobie tam zaskakująco dobrze. Komiksy sprzedają
się w kosmicznych ilościach, przynosząc górę pieniędzy pracującym tam twórcom.
Za wyjątkiem Jima Valentino, któremu akurat wiodło się średnio, oraz
stawiającego wówczas na jakość względem ilości Erika Larsena, reszta zgodnie
uznała, że jest w stanie sprzedać wszystko. Światy WildStorm, Top Cow oraz
McFarlane Productions rosły w oczach. I chociaż łatwo określić część ich
tytułów mianem ”słabiaków”, całkiem zresztą zasłużenie, to jednak widać było
konsekwencję działań. Studia te stworzyły zwarte uniwersa, nad którymi w miarę
panowały, a dodatkowo dbały o koegzystencję w ramach wspólnego uniwersum Image.
No i obok tego był Rob Liefeld, który wierzył, że sprzeda absolutnie wszystko samym
swoim nazwiskiem, nie przejmując absolutnie niczym.
Wspomniałem
wcześniej, że dziś komiks ten mógłby posłużyć wszystkim za przykład.
Początkujący scenarzysta po lekturze ”Knightmare” mógłby na przykład
dowiedzieć się, jak nie wykonywać swojej pracy. Komiks opowiada o tajemniczym
mścicielu, który w techno-rycerskiej zbroi, bezwzględnie eliminuje półświatek
przestępczy. W rzeczywistości jest to były cyngiel mafii, który zadarł z
niewłaściwymi ludźmi, przez co zginął jego syn, a żona odniosła trwale obrażenia.
Nie widząc (a jakże) żadnej winy w sobie – wszak praca dla przestępców to
najbezpieczniejsze zajęcie świata – postanawia wejść na ścieżkę zemsty,
działając jako Knightmare.
Brzmi może
i nie najgorzej, ale uwierzcie mi – cały zeszyt to koszmar (”rycerzoszmar”?).
Jako że za scenariusz odpowiedzialny tu jest sam Rob Liefeld, bzdur i dziur
jest tu cała masa. Zacznijmy może od głównego bohatera. Przypomnę, jest to były
zabójca mafijny, zaprezentowany jako dwumetrowa kupa mięśni, co akurat jest
ówczesnym standardem. Jaką jednak fantazją trzeba się wykazać, by stwierdzić,
że fajnie byłoby, gdyby Knightmare w cywilu nazywał się Alex Knight.
Hm...
pomyślmy. Jakiś czas temu z Waszej organizacji odszedł gość o nazwisku Knight,
a teraz pół Waszej mafii pozabijał gość o pseudonimie Knightmare... Nah! To na
pewno przypadek ;)
Ok,
oczywiście głównym zamiarem Liefelda było stworzenie herosa maksymalnie
ekstremalnego, a przy tym z rzucającą się ksywką. I to być może nie byłoby
znowu takie złe, gdyby przy tym Alex Knight nie był uosobieniem przysłowiowego
kija w tyłku z mocną domieszką socjopatii. Komiks zawiera przydługawą i
zajmującą ponad pół zeszytu scenę, w której tytułowy bohater wpada na przyjęcie
mafijne i zabija tam wszystkich. Tu zgrzytają potężnie dwie rzeczy. Po
pierwsze: by pokazać nam, że koszeni mafiozi to znajomi Alexa, ten rozkwaszając
im gęby, wewnętrznie jakoś się nich zwraca. To nie tylko dziwne, gdy heros
zabija gościa pytając go w myślach ”co tam u żony, Harry?” lub ”jak tam dzieci,
Sal?”, ale przede wszystkim pokazuje, jak bardzo niesympatyczny także dla
czytelnika jest to gość. Nawet Punisher z Marvela ma pewne zasady, które tu najwyraźniej
okazały się zbyt mało ekstremalne.
Po drugie,
Knightmare zabija wszystkich na miejscu, oprócz jednej kobiety. Widać to
doskonale na jednym z kadrów, gdzie ten antybohater stoi między ciałami
mafiosów i co najmniej kilku pań (naliczyłem trzy). Jak więc mamy sympatyzować
z kimś, kto zabija nie tylko tych złych, ale tak naprawdę wszystkich dookoła?
Kolejna
dziura fabularna to niemal całe zaplecze. Jak już wspomniałem, facet pracował
jako cyngiel mafii. Obecnie pomaga mu facet zarabiający na życie prowadzeniem
siłowni. Skąd więc mieli oni środki na stworzenie superzbroi i zgromadzenie
arsenału, którym posługuje się tytułowa postać? Nie wiadomo. W komiksie pojawia
się także gość, który ewidentnie nie lubi policji i z jakiegoś powodu chce
odnaleźć Knightmare’a. Jego występ na kartach komiksu to raptem cztery kadry,
ale i tak zapada w pamięci, bo jest wyjątkowo kretyński oraz pozbawiony jakiegokolwiek
kontekstu.
No i
wreszcie coś dla wielbicieli doszukiwania się seksizmu w każdym komiksie. ”Knightmare
#1”, jeśli nie liczyć wspomnienia żony Alexa, nie prezentuje czytelnikowi
ANI JEDNEJ kobiety, której rola wychodziłaby poza granicę ”seks-zabawki”
konkretnego mafioza. Jestem absolutnie przekonany, że w Internecie rozpętałoby
się piekło, gdyby dziś ukazał się komiks z taką oto przesympatyczną i jakże
wiele mówiącą sceną:
Ogólnie
wypadałoby powiedzieć jeszcze parę słów o rysunkach. Te wyszły spod ręki Marata
Mychaelsa, o którym można napisać tyle, że jeszcze do niedawna musiał walczyć z
doklejoną mu w latach 90-tych łatka wiernego ucznia Roba Liefelda. Już
kilkukrotnie wspomniałem, że każdy rysownik w Extreme Studios miał niepisany
obowiązek udawać Liefelda w swoich rysunkach i Mychaels miał tego pecha, że z
czasem stał się ulubieńcem założyciela studia. Jak widać na powyższych
zdjęciach, z postawionego przed nim zadania wywiązywał się śpiewająco. Dla nas
oznacza to fatalna oprawę graficzną, pełną anatomicznych absurdów. Zresztą,
wystarczy rzucić okiem na okładkę. Pół-żartem, pół-serio, Mychaels przynajmniej
nie bał się rysować stóp, jednak w żaden sposób nie ratuje to żenady, z jaką
mamy do czynienia.
”Knightmare”
był jednym z tych projektów Roba Liefelda, które (niespodzianka) nie spotkały
się z ciepłym przyjęciem i szybko zniknęły z rynku. Stało się to w iście
ekstremalnym stylu, ponieważ studio bez słowa wyjaśnienia zdjęło zapowiedziane
już numery 6 i 7, zaś opowiadana historia urwała się bez żadnego finału. W wielu
rankingach, w tym także i moim prywatnym, ”Knightmare” jest absolutnie
najgorszym komiksem Roba Liefelda. Jego pech polegał na tym, że nie zdążył on
nawet dostać się w ręce kogoś, kto uczyni serię chociażby zjadliwą. Dlatego też
premierową przygodę ”Rycerzoszmara” mogę ocenić tylko w jeden sposób – 1/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz