niedziela, 7 lutego 2016

Z archiwum Image #26

Lata dziewięćdziesiąte to w komiksie amerykańskim okres szalony. Wtedy ukazać mogło się praktycznie wszystko, dzięki czemu taki tytuł jak ”Knightmare” nie tylko doczekał się swojej premiery, ale także dożył pięciu numerów. Gdyby komiks ten miał ukazać się dziś, mógłby posłużyć wszystkim jako przykład. Bo gdy sądzisz, że przeczytałeś/łaś już wszystkie głupie historie, twórcy tego dzieła udowodnią Ci, że jesteś w błędzie.

Przenieśmy się w czasie do początku roku 1995. Image Comics na dobre zadomowiło się już w sklepach z komiksami i radzi sobie tam zaskakująco dobrze. Komiksy sprzedają się w kosmicznych ilościach, przynosząc górę pieniędzy pracującym tam twórcom. Za wyjątkiem Jima Valentino, któremu akurat wiodło się średnio, oraz stawiającego wówczas na jakość względem ilości Erika Larsena, reszta zgodnie uznała, że jest w stanie sprzedać wszystko. Światy WildStorm, Top Cow oraz McFarlane Productions rosły w oczach. I chociaż łatwo określić część ich tytułów mianem ”słabiaków”, całkiem zresztą zasłużenie, to jednak widać było konsekwencję działań. Studia te stworzyły zwarte uniwersa, nad którymi w miarę panowały, a dodatkowo dbały o koegzystencję w ramach wspólnego uniwersum Image. No i obok tego był Rob Liefeld, który wierzył, że sprzeda absolutnie wszystko samym swoim nazwiskiem, nie przejmując absolutnie niczym.

Wspomniałem wcześniej, że dziś komiks ten mógłby posłużyć wszystkim za przykład. Początkujący scenarzysta po lekturze ”Knightmare” mógłby na przykład dowiedzieć się, jak nie wykonywać swojej pracy. Komiks opowiada o tajemniczym mścicielu, który w techno-rycerskiej zbroi, bezwzględnie eliminuje półświatek przestępczy. W rzeczywistości jest to były cyngiel mafii, który zadarł z niewłaściwymi ludźmi, przez co zginął jego syn, a żona odniosła trwale obrażenia. Nie widząc (a jakże) żadnej winy w sobie – wszak praca dla przestępców to najbezpieczniejsze zajęcie świata – postanawia wejść na ścieżkę zemsty, działając jako Knightmare.

Brzmi może i nie najgorzej, ale uwierzcie mi – cały zeszyt to koszmar (”rycerzoszmar”?). Jako że za scenariusz odpowiedzialny tu jest sam Rob Liefeld, bzdur i dziur jest tu cała masa. Zacznijmy może od głównego bohatera. Przypomnę, jest to były zabójca mafijny, zaprezentowany jako dwumetrowa kupa mięśni, co akurat jest ówczesnym standardem. Jaką jednak fantazją trzeba się wykazać, by stwierdzić, że fajnie byłoby, gdyby Knightmare w cywilu nazywał się Alex Knight.

Hm... pomyślmy. Jakiś czas temu z Waszej organizacji odszedł gość o nazwisku Knight, a teraz pół Waszej mafii pozabijał gość o pseudonimie Knightmare... Nah! To na pewno przypadek ;)
Ok, oczywiście głównym zamiarem Liefelda było stworzenie herosa maksymalnie ekstremalnego, a przy tym z rzucającą się ksywką. I to być może nie byłoby znowu takie złe, gdyby przy tym Alex Knight nie był uosobieniem przysłowiowego kija w tyłku z mocną domieszką socjopatii. Komiks zawiera przydługawą i zajmującą ponad pół zeszytu scenę, w której tytułowy bohater wpada na przyjęcie mafijne i zabija tam wszystkich. Tu zgrzytają potężnie dwie rzeczy. Po pierwsze: by pokazać nam, że koszeni mafiozi to znajomi Alexa, ten rozkwaszając im gęby, wewnętrznie jakoś się nich zwraca. To nie tylko dziwne, gdy heros zabija gościa pytając go w myślach ”co tam u żony, Harry?” lub ”jak tam dzieci, Sal?”, ale przede wszystkim pokazuje, jak bardzo niesympatyczny także dla czytelnika jest to gość. Nawet Punisher z Marvela ma pewne zasady, które tu najwyraźniej okazały się zbyt mało ekstremalne.

Po drugie, Knightmare zabija wszystkich na miejscu, oprócz jednej kobiety. Widać to doskonale na jednym z kadrów, gdzie ten antybohater stoi między ciałami mafiosów i co najmniej kilku pań (naliczyłem trzy). Jak więc mamy sympatyzować z kimś, kto zabija nie tylko tych złych, ale tak naprawdę wszystkich dookoła?

Kolejna dziura fabularna to niemal całe zaplecze. Jak już wspomniałem, facet pracował jako cyngiel mafii. Obecnie pomaga mu facet zarabiający na życie prowadzeniem siłowni. Skąd więc mieli oni środki na stworzenie superzbroi i zgromadzenie arsenału, którym posługuje się tytułowa postać? Nie wiadomo. W komiksie pojawia się także gość, który ewidentnie nie lubi policji i z jakiegoś powodu chce odnaleźć Knightmare’a. Jego występ na kartach komiksu to raptem cztery kadry, ale i tak zapada w pamięci, bo jest wyjątkowo kretyński oraz pozbawiony jakiegokolwiek kontekstu.

No i wreszcie coś dla wielbicieli doszukiwania się seksizmu w każdym komiksie. ”Knightmare #1”, jeśli nie liczyć wspomnienia żony Alexa, nie prezentuje czytelnikowi ANI JEDNEJ kobiety, której rola wychodziłaby poza granicę ”seks-zabawki” konkretnego mafioza. Jestem absolutnie przekonany, że w Internecie rozpętałoby się piekło, gdyby dziś ukazał się komiks z taką oto przesympatyczną i jakże wiele mówiącą sceną:
Ogólnie wypadałoby powiedzieć jeszcze parę słów o rysunkach. Te wyszły spod ręki Marata Mychaelsa, o którym można napisać tyle, że jeszcze do niedawna musiał walczyć z doklejoną mu w latach 90-tych łatka wiernego ucznia Roba Liefelda. Już kilkukrotnie wspomniałem, że każdy rysownik w Extreme Studios miał niepisany obowiązek udawać Liefelda w swoich rysunkach i Mychaels miał tego pecha, że z czasem stał się ulubieńcem założyciela studia. Jak widać na powyższych zdjęciach, z postawionego przed nim zadania wywiązywał się śpiewająco. Dla nas oznacza to fatalna oprawę graficzną, pełną anatomicznych absurdów. Zresztą, wystarczy rzucić okiem na okładkę. Pół-żartem, pół-serio, Mychaels przynajmniej nie bał się rysować stóp, jednak w żaden sposób nie ratuje to żenady, z jaką mamy do czynienia.

Knightmare” był jednym z tych projektów Roba Liefelda, które (niespodzianka) nie spotkały się z ciepłym przyjęciem i szybko zniknęły z rynku. Stało się to w iście ekstremalnym stylu, ponieważ studio bez słowa wyjaśnienia zdjęło zapowiedziane już numery 6 i 7, zaś opowiadana historia urwała się bez żadnego finału. W wielu rankingach, w tym także i moim prywatnym, ”Knightmare” jest absolutnie najgorszym komiksem Roba Liefelda. Jego pech polegał na tym, że nie zdążył on nawet dostać się w ręce kogoś, kto uczyni serię chociażby zjadliwą. Dlatego też premierową przygodę ”Rycerzoszmara” mogę ocenić tylko w jeden sposób – 1/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz