Ten post
może wzbudzić nieco kontrowersji, może nawet doczekam się jakichś komentarzy,
no ale na to też po cichu liczę. Dzisiejszą odsłonę ”Nie tylko komiks”
chciałbym poświęcić swojej opinii o niedawno zakończonym, piątym sezonie
serialowego wcielenia ”The Walking Dead”. Właściwie nie tyle będę go
recenzować, co pisać o tym dlaczego uważam go za najlepszą serię od czasu
sześcioodcinkowej premiery sprzed paru lat. Bo właśnie tak oceniam ostatnie
szesnaście odcinków, wbrew temu co dość powszechnie uważa się o opisywanym dziś
sezonie.
UWAGA:
BĘDĄ NIEWIELKIE SPOILERY
Piąta seria
”The Walking Dead” składa się właściwie z trzech osobnych historii.
Pierwsza z nich kontynuuje wątek tajemniczego Terminus, które nie okazało się
być tak przyjemnym miejscem, jak można było się tego spodziewać. Następnie
powracamy do poszukiwań Beth Green, która odnajduje się w szpitalu w Atlancie.
I wreszcie w drugiej połowie sezonu twórcy powracają na tory znane z kart
komiksu, by zaprowadzić bohaterów serialu do osady pełnej ocalałych ludzi,
zwanej Alexandrią. O każdej z wymienionych części piątej serii chciałbym
napisać z osobna.
Pierwszy
wątek trwa zaledwie trzy odcinki. I to jest właśnie jego największa zaleta. Po
raz pierwszy od dłuższego czasu, twórcy serialu nie bawią się w rozwadnianie
wody i serwują nam epizody wyważone, dynamiczne i wbijające w fotel. Duża w tym
zasługa bardzo charyzmatycznego, chociaż stosunkowo mało znanego Andrew Westa w
roli Garetha, przywódcy Terminus. Aktor ten idealnie sprawdził się w roli
nieprzewidywalnego czarnego charakteru i śmiem stwierdzić, że w ciągu tych
trzech epizodów w których się pojawił, całkowicie przykrył i tak sporo
chwalonego przeze mnie Davida Morrisey’a, odtwórcę roli Gubernatora. Ten
ostatni wykazywał się naprawdę niezłym talentem aktorskim, lecz to twórcy
serialu nie dali mu materiału do pokazania pełni swoich umiejętności. West miał
więcej szczęścia, bo chociaż jego udział w serialu był znacznie krótszy, miał
mnóstwo scen w których widać było jego zaangażowanie. Lecz nawet najlepszy
aktor nie uratowałby czegoś, co byłoby fabularną kaszanką.
Na
szczęście wątek Terminus tego problemu nie uświadczył. Po zmyłce, jaką
zaserwowali nam twórcy wypuszczając dość mylące trailery (jeden z nich
poniżej), sugerujące iż ekipa Ricka i ludzie z Terminus w końcu połączą siły, w
fotel potrafiły wbijać naprawdę nieźle rozpisane i wyreżyserowane sceny. Już
ujęcia z pierwszego epizodu piątej serii ”The Walking Dead” w których
widać ludzie Garetha traktują tych, którzy znajdą ich kryjówkę robiły niemałe
wrażenie. Byłem przekonany, że stacja AMC nie będzie chciała tak mocno
pokazywać, że mamy do czynienia z kanibalami, lecz nie można mówić o żadnym
hamowaniu się. Tutaj także po raz pierwszy tak dosadnie widać zmiany, jakie
zaszły wśród głównych bohaterów. Zarówno premierowy jak i trzeci epizod
pozostawiają widza z pytaniem kto tak naprawdę jest w tym świecie dobry?
Obserwując Ricka strzelającego bez ostrzeżenia w plecy ludziom, którzy bronili
się przed zombie czy niebywale mocną i brutalną scenę egzekucji w kościele
można było naprawdę odczuwać głęboki niepokój. Nawet w komiksie bohaterowie
nigdy nie byli tak zimni i bezduszni.
Nieco
spokojniejsza jest druga historia sezonu, związana z Beth Greene. Dziewczynę
odnajdujemy w szpitalu w Atlancie, uratowaną przez ludzi niejakiej Dawn.
Dowodzi ona grupą ocalałych z zombie-apokalipsy ludzi, lecz jest przy tym
despotyczna i chociaż z czasem pokazuje bardziej ludzkie oblicze, Beth de facto
jest jej więźniem. Przynajmniej do czasu, gdy na jej trop wpadają Daryl i Carol.
Z czasem dochodzi do rozgrywki pomiędzy grupami Ricka oraz Dawn. Ten wątek
trwał z kolei pięć epizodów i za wyjątkiem epizodu skupionego na Abrahamie i
jego podróży do Waszyngtonu, znowu nie potrafię powiedzieć bym nudził się przed
ekranem telewizora.
W tym
przypadku podobała mi się niejednoznaczność Dawn, którą naprawdę w pewnym
momencie dało się polubić. Ponadto chyba pierwszy raz w całym okresie swoich
występów w ”The Walking Dead” Emily Kinney dostała do zagrania coś
więcej, niż bycie ładnie wyglądającą, czasami śpiewającą ozdobą. Także i tutaj
twórcy kontynuują trend pokazywania tego, jak mocno zmienił się na przestrzeni
sezonów Rick, co idealnie ukazuje scena otwierająca ósmy odcinek sezonu czy
plan ataku na szpital w Atlancie, przedstawiony tydzień wcześniej. Dało to
ciekawy efekt, gdyż w pewnym momencie można było poczuć, że to właśnie Dawn
bardziej dba o ludzi ocalałych z zombie apokalipsy niż sam główny bohater
serialu, pomimo tego że pozornie to ona jest tą złą. Za taką zagrywkę duży
plus, nieco mniejszy za mimo wszystko dość niespodziewany półfinał sezonu, na
który złożyło się kilka ściskających gardło scen.
I wreszcie
przyszła ”trzecia” część sezonu, która otwarta została odcinkiem trudnym w
ocenie. Ginie w niej jedna z ważniejszych postaci w serialu, a gościnny występ
zaliczają postacie dawno nie widziane, w tym niespodziewanie wspomniany już
David Morrisem, który raz jeszcze wciela się w Gubernatora. Z jednej strony
twórcy dość niepoważnie uśmiercili tę postać, z drugiej odcinek zrealizowano na
tyle pomysłowo i ciekawie, że plusy i minusy się zbilansowały.
Z drugiej
strony trzeba dodać, że chłopak o imieniu Noah, który pojawił się podczas wątku
Dawn, już na dzień dobry został znienawidzony przez większość widzów :)
Dalej jest
już jednak jedynie lepiej. Grupa Ricka zostaje odnaleziona przez znanego z
komiksu Aarona i udaje się do Alexandrii. Gdy już byłem przekonany, że
rozpocznie się wędrówka przez pola i lasy, trwająca aż do końca sezonu, twórcy
zaskoczyli, gdyż już po tygodniu poznaliśmy mieszkańców miasteczka i serialowe
wcielenie ”The Walking Dead” ponownie nabrało rumieńców. Nie tylko
dzięki całej gromadzie nowych bohaterów, którzy wnieśli powiew świeżości, ale
przede wszystkim dzięki konsekwentnemu pokazywaniu ekipy głównych bohaterów
jako tych dzikich, nieokrzesanych i nieprzystosowanych do dawnego życia ludzi. Oglądanie
Ricka czy Carol gotowych powybijać wszystkich w pień gdyby okazali się zagrożeniem,
okazujących pogardę ludziom którzy dali im schronienie czy podpatrywanie jak
wszyscy uciekają za bezpieczne mury by nie zapomnieć o grożących im niebezpieczeństwach
(i przy okazji powybijać kilka zombie) robiło na mnie niemałe wrażenie. Chociaż
sezon oczywiście nie ustrzegł się minusów.
Największym,
standardowo zresztą, jest gra aktorska członków głównej obsady. Doceniam fakt
iż w tej serii nawet Melissa McBride – dla mniej największe drewno wśród
aktorów – miała swoje momenty, ale znacznie częściej człowiek zastanawiał się kto
wpadł na pomysł zatrudnienia tego a nie innego aktora. To jednak nic w
porównaniu z dialogami. Mistrzostwo scenarzystów w pisaniu kretyńskich rozmów
zostało zdobyte właśnie w tej serii, co doskonale pokazuje przykład ikonicznej
sceny z komiksu, która w serialu została pokazana mniej więcej tak:
Rick: Żywe
trupy to my.
Daryl: Nie.
Rick: Tak.
Daryl: Ja nie,
chyba Ty.
W ogóle
Daryl w tym sezonie strasznie denerwował, a już szczytem było to, że zdecydowana
większość dialogów z jego udziałem musiała zawierać obowiązkowe warczenie,
prychanie i stękanie, jak gdyby zdziczał on znacznie bardziej od swoich
kompanów. Ci z Was którzy pamiętają jak przedstawiano Wolverine’a po utracie
adamantium w magicznych latach 90-tych – a więc jak pokraczne, dzikie zwierze -
znajdą wiele analogii w ukazywaniu serialowego ulubieńca fanów ”The Walking
Dead”.
Oprócz tego
piąty sezon serialu obowiązkowo zawierał wszystko to, co widzieliśmy już wcześniej,
a więc nielimitowaną amunicję, głowy zombie z plastiku, sceny tak bardzo złe że
aż śmieszne – Daryl wyrywający głowę zombie dwoma palcami czy ścinający głowę
trzem kolejnym jednym zamachem łańcucha – lecz nie jest to nic, do czego się
jeszcze nie przyzwyczaiłem.
Mimo tego
wszystkiego podtrzymuję to, o napisałem na początku. Moim zdaniem to jest ten sezon
”The Walking Dead”, który wreszcie dorównał pierwszemu. Ilość akcji, fajnych
wątków i ciekawych zwrotów akcji, przy stosunkowo niedużej ilości nudnych jak
flaki zapychaczy sprawiło, że ten sezon ocenię na 4+/6. I już nie mogę doczekać
się kolejnej serii.
It's always nice to find another fan of The Walking Dead.
OdpowiedzUsuńBy the way, I just read your post about MPH and it was great. You seem to be a bit of an expert in Millar and Fegredo. Anyway, I also wrote about MPH in my blog (wich I encourage you to visit):
www.artbyarion.blogspot.com
Cheers.
No, ja załamałem się gdzieś w drugiej połowie sezonu i już do serialu nie powróciłem (szczegóły tej decyzji na moim blogu - skrzydlagryfow.blogspot.com). Za to chętnie spojrzę na planowany na jesień spin-off, może przyniesie powiew świeżości do tematu. :-)
OdpowiedzUsuń