środa, 7 września 2016

Z archiwum Image #33

Zapewne każde z Was wie, że w swojej długiej, komiksowej karierze, Alan Moore miał dość długi epizod w Image Comics, gdzie pisał przygody sporej grupy postaci z ówczesnego uniwersum. Były to takie tytuły jak ”WildC.A.T.S.”, miniseria ”Violator” wraz z kontynuacją czy wreszcie cieszący się bardzo dużym uznaniem ”Supreme”. Potem nastały czasy komiksów robionych na potrzeby imprintu ABC, który bardzo szybko przeniósł się z całym WildStormem do DC, lecz nie o tym dziś chciałem napisać. Jest bowiem pewien projekt, który miał szansę dołączyć do grona najlepiej ocenianych komiksów Moore’a, gdyby nie... fochy. Ale że co? Ale że jak? Przed Wami kilkanaście zdań na temat miniserii ”1963”.

Pomysł na ten komiks był bardzo prosty. Alan Moore bowiem postanowił napisać cykl one-shotów oddających hołd, chociaż w parodystyczny sposób, srebrnej erze komiksu. Tytuł ”1963” przypadkowy nie był, ponieważ kolejne zeszyty pod każdym względem stylizowane były na produkcje z tego roku. Co więcej, ”przypadkowymi” bohaterami parodii stali się nie tylko herosi stworzeni przez Stana Lee, ale także charakterystyczny dla niego, ”luzacki” sposób redagowania komiksu. Każdy rozdział rysowany miał być przez innego, uznanego twórcę. Pierwszy z nich to dzieło Moore’a (który tu przedstawił się jako ”Affable Al Moore”) i ”Roarin’Rich Veitcha”.
Fabuła? Bardzo prosta. Oto poznajemy czwórkę kosmonautów, którzy podczas jednej z misji trafiają na asteroidę, gdzie zostają napromieniowani kosmiczną mocą. Od tego momentu każde z nich zyskuje nadludzkie moce i tak oto rodzi się Mystery Incorporated. Ich pierwszym zadaniem będzie starcie z tajemniczym włamywaczem, który dostał się do ich bazy i wyraźnie szuka czegoś konkretnego. Skojarzenia z Fantastyczną Czwórką nie są przypadkowe, ponieważ pierwsza odsłona ”1963” parodiuje pierwszą rodzinę Marvela i robi to w doskonały sposób. Fabuła jest prosta i jak żyw wyciągnięta z czasów srebrnej ery. Mamy mnóstwo dymków myślowych i ścian tekstu praktycznie na każdej stronie. Nikt przy tym szczególnie mocno nie przejmował się ewentualnymi pretensjami Marvela, dzięki czemu otrzymaliśmy komiks nie próbujący być szczególnie zachowawczy. Widać to chociażby po postaci Neon Queen, stanowiącej parodię Invisible Woman. Ta w pierwszych komiksach z Fantastyczną Czwórką stanowiła raczej wieczną damę w opałach i do dziś jest to wypominane Stanowi Lee. Po trochu zrobiło to także i “1963”, gdzie dziewczyna nie tylko jest na równi z męską częścią obsady, ale momentami nawet rozstawia ich po kątach.

Absolutnym mistrzostwem są jednak dla mnie strony z pseudo-reklamami (wszystkie przygotowane i opisane przez Moore’a) oraz rubryka z fałszywymi listami od czytelników. Scenarzysta wyśmiewa tam, czasem serdecznie, czasem nieco dosadniej, komiksowe zwyczaje lat sześćdziesiątych, ze szczególnym naciskiem na bombardowanie próbującego być cool Stana Lee. Chyba najlepszym żartem jest moment, w którym Moore jako niby-Lee zachęca do kupowania swojej nowej książki o tytule ”How I Created Everything All By Myself and Why I Am Great

Co więcej, już sam wygląd komiksu pokazuje, jak duży wysiłek edytorski włożono w jego powstanie. Zeszyt wydrukowano bowiem na cienkim, pożółkłym już w dniu premiery, niezbyt przyjemnym w dotyku papierze. Wszystko to miało za zadanie imitować trzydziestoletni komiks wyciągnięty z pudła w szafie. Rich Veitch spełnił swoje zadanie i narysował komiks stylistycznie utrzymany w srebrnej erze, a i nawet kolorysta odwalił kawał dobrej roboty. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć, czy kolorował on kolejne strony w starym stylu czy też doskonale imitował ten efekt, lecz graficznie całość świetnie wpisała się w pożądany klimat, czego do końca nie można powiedzieć o kolejnych odsłonach tego odrobinę niedocenianego cyklu.
Na samym początku wspomniałem o fochach. Trudno tu zatem nie napisać paru zdań o Jimie Lee i tym, że przez niego projekt nie wypalił tak, jak powinien. Czas rozwinąć ten wątek. Otóż po ukazaniu się sześciu niezależnych względem siebie one-shotów, z których każdy prezentował parodię innych bohaterów Marvela (czasem nawet paru jednocześnie), cały projekt ”1963” miał zakończyć się wraz ze specjalnym annualem, na łamach którego bohaterowie cyklu mieli przenieść się w czasie o trzydzieści lat do przodu i zmierzyć się przede wszystkim... z exxxxxtremalną rzeczywistością komiksów lat dziewięćdziesiątych. Kapitalnie brzmiący pomysł poległ wraz z fochami Jima Lee. Rysownik ten miał narysować cały annual i nawet otrzymał gotowy scenariusz oraz wykonywał wstępne szkice i fingerprinty. Jednakże wtedy nagle uznał, że robi sobie roczną przerwę od rysowania. Bo tak, bo może. Gdy temat projektu wrócił po kilkunastu miesiącach, Image było mocno podzielone. Rob Liefeld został wyrzucony z wydawnictwa i do nowo utworzonego Awesome Entertainment wciągnął Alana Moore’a, zaś ten stwierdził, że jego wcześniejszy scenariusz mu się nie podoba i zeszyt nie powstanie. Wydawnictwo próbowało jeszcze przekonać, lecz rosnącą nienawiść Moore’a do komiksów superbohaterskich sprawiła, iż nigdy do tematu nie wrócił. Na oficjalne potwierdzenie tych wieści fani musieli jednak sporo się naczekać. Projekt trafił do wydawniczego limbo w 1994, miał go opuścić 1995 i ostatecznie ukazać się w 1996, lecz dopiero w 2007 Erik Larsen oficjalnie potwierdził, że ”1963” nigdy nie zostanie zakończone.

Jeśli jednak chcecie przeczytać naprawdę fajną, nietypowo lecz ciekawie wydaną parodię komiksów ze srebrnej ery, ze szczególnym naciskiem na Marvel Comics, to... no cóż, szukajcie, kopcie i szperajcie. Egzemplarze ”1963” są jeszcze dostępne i wcale nie tak drogo, jak można pomyśleć.

Ode mnie mocne 4/6.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz