Zapewne każde z Was wie, że w swojej długiej, komiksowej
karierze, Alan Moore miał dość długi epizod w Image Comics, gdzie pisał
przygody sporej grupy postaci z ówczesnego uniwersum. Były to takie tytuły jak
”WildC.A.T.S.”, miniseria ”Violator” wraz z kontynuacją czy
wreszcie cieszący się bardzo dużym uznaniem ”Supreme”. Potem nastały
czasy komiksów robionych na potrzeby imprintu ABC, który bardzo szybko
przeniósł się z całym WildStormem do DC, lecz nie o tym dziś chciałem napisać.
Jest bowiem pewien projekt, który miał szansę dołączyć do grona najlepiej
ocenianych komiksów Moore’a, gdyby nie... fochy. Ale że co? Ale że jak? Przed
Wami kilkanaście zdań na temat miniserii ”1963”.
Pomysł na ten komiks był bardzo prosty. Alan Moore bowiem
postanowił napisać cykl one-shotów oddających hołd, chociaż w parodystyczny
sposób, srebrnej erze komiksu. Tytuł ”1963” przypadkowy nie był,
ponieważ kolejne zeszyty pod każdym względem stylizowane były na produkcje z
tego roku. Co więcej, ”przypadkowymi” bohaterami parodii stali się nie tylko
herosi stworzeni przez Stana Lee, ale także charakterystyczny dla niego,
”luzacki” sposób redagowania komiksu. Każdy rozdział rysowany miał być przez
innego, uznanego twórcę. Pierwszy z nich to dzieło Moore’a (który tu
przedstawił się jako ”Affable Al Moore”) i ”Roarin’Rich Veitcha”.
Fabuła? Bardzo prosta. Oto poznajemy czwórkę kosmonautów,
którzy podczas jednej z misji trafiają na asteroidę, gdzie zostają
napromieniowani kosmiczną mocą. Od tego momentu każde z nich zyskuje nadludzkie
moce i tak oto rodzi się Mystery Incorporated. Ich pierwszym zadaniem będzie starcie
z tajemniczym włamywaczem, który dostał się do ich bazy i wyraźnie szuka czegoś
konkretnego. Skojarzenia z Fantastyczną Czwórką nie są przypadkowe, ponieważ
pierwsza odsłona ”1963” parodiuje pierwszą rodzinę Marvela i robi to w
doskonały sposób. Fabuła jest prosta i jak żyw wyciągnięta z czasów srebrnej
ery. Mamy mnóstwo dymków myślowych i ścian tekstu praktycznie na każdej
stronie. Nikt przy tym szczególnie mocno nie przejmował się ewentualnymi
pretensjami Marvela, dzięki czemu otrzymaliśmy komiks nie próbujący być
szczególnie zachowawczy. Widać to chociażby po postaci Neon Queen, stanowiącej
parodię Invisible Woman. Ta w pierwszych komiksach z Fantastyczną Czwórką
stanowiła raczej wieczną damę w opałach i do dziś jest to wypominane Stanowi
Lee. Po trochu zrobiło to także i “1963”, gdzie dziewczyna nie tylko
jest na równi z męską częścią obsady, ale momentami nawet rozstawia ich po
kątach.
Absolutnym mistrzostwem są jednak dla mnie strony z
pseudo-reklamami (wszystkie przygotowane i opisane przez Moore’a) oraz rubryka
z fałszywymi listami od czytelników. Scenarzysta wyśmiewa tam, czasem
serdecznie, czasem nieco dosadniej, komiksowe zwyczaje lat sześćdziesiątych, ze
szczególnym naciskiem na bombardowanie próbującego być cool Stana Lee. Chyba
najlepszym żartem jest moment, w którym Moore jako niby-Lee zachęca do
kupowania swojej nowej książki o tytule ”How I Created Everything All By
Myself and Why I Am Great”
Co więcej, już sam wygląd komiksu pokazuje, jak duży wysiłek
edytorski włożono w jego powstanie. Zeszyt wydrukowano bowiem na cienkim,
pożółkłym już w dniu premiery, niezbyt przyjemnym w dotyku papierze. Wszystko
to miało za zadanie imitować trzydziestoletni komiks wyciągnięty z pudła w
szafie. Rich Veitch spełnił swoje zadanie i narysował komiks stylistycznie
utrzymany w srebrnej erze, a i nawet kolorysta odwalił kawał dobrej roboty.
Niestety nie jestem w stanie powiedzieć, czy kolorował on kolejne strony w
starym stylu czy też doskonale imitował ten efekt, lecz graficznie całość
świetnie wpisała się w pożądany klimat, czego do końca nie można powiedzieć o
kolejnych odsłonach tego odrobinę niedocenianego cyklu.
Na samym początku wspomniałem o fochach. Trudno tu zatem nie
napisać paru zdań o Jimie Lee i tym, że przez niego projekt nie wypalił tak,
jak powinien. Czas rozwinąć ten wątek. Otóż po ukazaniu się sześciu
niezależnych względem siebie one-shotów, z których każdy prezentował parodię
innych bohaterów Marvela (czasem nawet paru jednocześnie), cały projekt ”1963”
miał zakończyć się wraz ze specjalnym annualem, na łamach którego bohaterowie
cyklu mieli przenieść się w czasie o trzydzieści lat do przodu i zmierzyć się
przede wszystkim... z exxxxxtremalną rzeczywistością komiksów lat
dziewięćdziesiątych. Kapitalnie brzmiący pomysł poległ wraz z fochami Jima Lee.
Rysownik ten miał narysować cały annual i nawet otrzymał gotowy scenariusz oraz
wykonywał wstępne szkice i fingerprinty. Jednakże wtedy nagle uznał, że robi
sobie roczną przerwę od rysowania. Bo tak, bo może. Gdy temat projektu wrócił
po kilkunastu miesiącach, Image było mocno podzielone. Rob Liefeld został
wyrzucony z wydawnictwa i do nowo utworzonego Awesome Entertainment wciągnął
Alana Moore’a, zaś ten stwierdził, że jego wcześniejszy scenariusz mu się nie
podoba i zeszyt nie powstanie. Wydawnictwo próbowało jeszcze przekonać, lecz rosnącą
nienawiść Moore’a do komiksów superbohaterskich sprawiła, iż nigdy do tematu
nie wrócił. Na oficjalne potwierdzenie tych wieści fani musieli jednak sporo się
naczekać. Projekt trafił do wydawniczego limbo w 1994, miał go opuścić 1995 i
ostatecznie ukazać się w 1996, lecz dopiero w 2007 Erik Larsen oficjalnie
potwierdził, że ”1963” nigdy nie zostanie zakończone.
Jeśli jednak chcecie przeczytać naprawdę fajną, nietypowo
lecz ciekawie wydaną parodię komiksów ze srebrnej ery, ze szczególnym naciskiem
na Marvel Comics, to... no cóż, szukajcie, kopcie i szperajcie. Egzemplarze ”1963”
są jeszcze dostępne i wcale nie tak drogo, jak można pomyśleć.
Ode mnie mocne 4/6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz