Do połowy
”Wojny Totalnej”, czytałem ”Żywe Trupy” najpierw w oryginale, a dopiero
po jakimś czasie w wersji od Taurusa. Recenzje powstawały dopiero na podstawie
tych drugich, więc było to dla mnie z reguły drugie podejście do danej historii
i być może dlatego nie zawsze umiałem właściwie opisać swoich wrażeń, ponieważ
znacznie mniej podobało mi się to, co zachwycało przy pierwszym podejściu.
Postanowiłem więc przerzucić się tylko na polskojęzyczne wydania od Taurus
Media i zapewne zauważyliście, że równocześnie zacząłem na trupią telenowelę
patrzeć znacznie bardziej przychylnym okiem. Miałem spore oczekiwania wobec
kolejnego, dwudziestego piątego już tomu serii. Zwłaszcza, że wydawnictwo
Taurus Media fajnie podgrzewało atmosferę na swoim Facebooku. Tymczasem jestem
nieco zawiedziony.
Po
szokującym zakończeniu poprzedniego tomu, spokojnie można było usiąść przy
komputerze, otworzyć dowolny edytor tekstu i przewidywać to, co pojawi się na
łamach ”Bez odwrotu”. Gdybym tak zrobił, zapisałbym taką kolejność: szok po
zamordowaniu Alexandrii, smutek, chęć zemsty, Rick do końca nie wie co robić,
kłótnie między bohaterami, Rick wpada na plan, koniec. W międzyczasie parę
wątków drugoplanowych, w tym taki z udziałem Lydii. I wiecie co? W 90% miałbym
rację. Niestety najnowsza odsłona ”Żywych Trupów” jest lekturą w
znakomitej części przewidywalną i to właśnie stanowi jego największą wadę.
Generalnie
nie mogę odmówić Robertowi Kirkmanowi tego, że nie potrafi utrzymać swojej
serii we względnej świeżości. Wszak jest to już dwudziesty piąty tom, a ja
dalej nie mam tego cyklu dość i jestem ciekaw tego, co scenarzysta wymyśli
dalej. Zarazem jednak trudno nie zauważyć tego, że każdy większy wątek, jaki
prowadzi on na łamach ”Żywych Trupów”, odznacza się pewnym schematem,
który twórca właśnie przerabia po raz kolejny. Pojawia się nowy przeciwnik,
zostaje nieco niedoceniony, zadaje cios, ekipa Ricka otwiera oczy, następuje
reakcja. Tak było z Gubernatorem, Łowcami czy Zbawcami. ”Bez odwrotu”
przedstawia nam wydarzenia, które można spokojnie umieścić w przedostatnim z
wymienionych kroków, więc i bez zaglądania w zapowiedzi można zgadywać, że od
tomu 26 wracamy do krwawej jatki. Sami więc rozumiecie, że miałem pewien
problem podczas lektury, ponieważ wszystko szło niemal dokładnie tak, jak można
było się tego spodziewać. Kolejny raz zresztą. Z dwoma, małymi wyjątkami, nad
którymi właśnie teraz się skupię.
Bardzo
przypadła mi do gustu zmiana relacji pomiędzy Rickiem i Maggie oraz naszym
głównym bohaterem i Neganem. Podoba mi się ewolucja postaci pani Green, która
jeszcze nie tak dawno temu (czyli gdzieś w okolicach tomu dwunastego) była
wrakiem człowieka ze skłonnościami samobójczymi. Jej powolna, lecz konsekwentna
przemiana w naprawdę twardą babkę jest jednym z fajniejszych wątków, jaki
prowadzi Kirkman na łamach swojej serii i cieszy mnie, że po ochrzanie od Ricka
nie skruszyła się, tylko twardo postawiła na swoim. Maggie konsekwentnie
wyrasta na kolejnego, silnego lidera i kto wie, czy z czasem Rick nie będzie
musiał ustąpić jej miejsca?
Z kolei
część poświęcona Neganowi ponownie nosi znamiona tego, co najlepsze w tej
postaci. Kompletnie nie kupuję jego przemiany, ale Kirkman na razie nie daje
nam żadnych wskazówek co do tego, co chodzi po głowie byłego przywódcy Zbawców.
Absolutnie uwielbiam nieprzewidywalność tej postaci i tom ten to kolejny dowód
na to, że dobrze stało się, iż Kirkman ostatecznie nie zabił tej postaci, a tak
początkowo planował zakończyć ”Wojnę totalną”.
Niestety
wątki drugoplanowe też jakoś szczególnie mocno mnie nie poruszyły. Rozwój
relacji Carla i Lydii to kolejna przewidywalna część tego tomu. Dziewczyna jest
trochę dzika, nieokrzesana i porywcza, lecz jej uczucia do Carla wydają się być
szczerze. Tyle tylko, że kompletnie mnie to nie interesuje. Bunt przeciw
Rickowi w Alexandrii również bez zaskoczeń. Nawet przez moment nie wierzyłem w
to, że banda no-name’ów może mu poważniej zagrozić i tak też się nie stało. I
wreszcie snujący się co jakiś czas Dwight, któremu jest smutno i odchodzi od
swojej dotychczasowej grupy. Być może byłoby to chociaż odrobinę interesujące,
gdyby zostało czymkolwiek podbudowane. Niestety, te trzy sceny w ”Bez odwrotu”
to zdecydowanie za mało, by wątek ten w jakikolwiek sposób angażował czytelnika.
Ciekawostką
wartą wspomnienia zdecydowanie jest fakt, że pierwszy raz w historii ”Żywych
Trupów”, na łamach ”Bez odwrotu” nie pojawia się ani jeden zombie (nie
licząc głowy jednej z ofiar Alfy). Niby nic takiego, ale daje o myślenia na
temat tego, w jakim kierunku poszła seria przez te wszystkie lata ukazywania się.
O rysunkach
właściwie nie ma co za wiele pisać. Charlie Adlard i Stefano Gaudiano wykonali
pracę na swoim standardowym poziomie. Oznacza to, że jest dużo lepiej niż w
czasach, gdy warstwą graficzną zajmował się tylko pierwszy z wymienionych, lecz
cały twórcy ”Żywych Trupów” są bardzo dalecy od bycia nominowanymi do
nagród za rysunki ;) Tak i o edycji od Taurusa nie ma się co rozpisywać,
ponieważ posiada te same zalety (jak i niestety wady) wszystkich poprzednich
odsłon serii. Cena okładkowa została utrzymana na poziomie 43zł.
No zawiodłem
się niestety lekturą ”Bez odwrotu”. Kilka fajnych scen nie zrekompensowało mi
poczucia, że kolejny już raz przerabiamy dokładnie to samo w niemal identyczny sposób.
Na szczęście rodzące się na horyzoncie starcie z Szeptaczami zapowiada się bardzo
ciekawie. I oby kolejny tom przyniósł mi tyle satysfakcji, ile oczekiwałem po
tej odsłonie. Moja ocena to 3+/6
Dziękuję wydawnictwu Taurus Media za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
"Żywe Trupy #25: Bez odwrotu" do kupienia w ATOM Comics oraz Centrum Komiksu.
"Żywe Trupy #25: Bez odwrotu" do kupienia w ATOM Comics oraz Centrum Komiksu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz