UWAGA: Powyżej widzicie okładkę wydania zbiorczego (premiera w najbliższą środę). Poniższy tekst powstał jednak w oparciu o wydania zeszytowe.
Kto z Was
nie słyszał nigdy o pewnej niebanalnej, komiksowej postaci, jaką jest Scott
Pilgrim? Gdybym zadał to pytanie publicznie, zapewne nie zobaczyłbym lasu rąk.
A ile z Was miało okazję przeczytać komiks Bryana Lee O’Malley’a? No, tutaj
pewnie byłby z tym problem. Swego czasu wydawnictwo Kultura Gniewu
zapowiedziała wydanie go w Polsce, lecz w związku z tym, iż film na jego
podstawie nie wszedł do repertuaru polskich kin, a pozyskanie licencji okazało
się przedsięwzięciem bardzo kosztownym, ostatecznie nie doczekaliśmy się
rodzimej edycji. Ja jednak byłem bardzo ciekaw tego tytułu, który cieszy się
statusem komiksu kultowego i sięgnąłem po wydanie oryginalne. Pokochałem ten
komiks. Dlatego też decyzja o sięgnięciu po ”Snotgirl” była dla mnie
totalną formalnością.
Co prawda
Bryan Lee O’Malley w tym przypadku nie zajmuje się rysowaniem, a także pierwszy
raz pracuje przy nietypowym dla niego formacie zeszytowym, sam opis fabuły ”Snotgirl”
wydawał się tak sympatyczny, że trudno było mi się nim nie zainteresować. Oto
bowiem śledzimy losy Lottie – bardzo znanej blogerki modowej, której wpisy
śledzą setki tysięcy ludzi. Piękna, stylowa, zawsze doskonała skrywa jednak
kilka sekretów. Po pierwsze: ma potężną alergię i w związku z tym trudno jej
przebywać na świeżym powietrzu. Po drugie zaś: jej życie prywatne to
katastrofa, po części z jej własnej winy. Gdy jednak poznaje dziewczynę o
pseudonimie Coolgirl, pojawia się promyk nadziei na pierwszą od dłuższego,
naprawdę szczerą przyjaźń. Ten gaśnie równie szybko co zapłonął… chociaż tak
właściwie, to nie do końca.
Za żadne
skarby nie chcę tutaj spoilerować. Powyższy akapit to właściwie wyłącznie
informacje, które można było odnaleźć w ukazujących się jeszcze przed premierą
”Snotgirl” wywiadach z twórcami. Mam jednak z tym komiksem pewien
problem i żeby wyraźnie nakreślić o co mi chodzi, najłatwiej byłoby przytoczyć
konkretne przykłady. Nie zrobię tego oczywiście, zatem czas na recenzencką
gimnastykę.
Po
lekturze pięciu zeszytów składających się na premierowe wydanie zbiorcze, za
żadne skarby nie mam pojęcia co właściwie chce nam opowiedzieć O’Malley. W tym
przypadku jednak mam to za poważną wadę ”Snotgirl”. Czasem aura
tajemnicy, zmiany klimatu i żonglowanie wątkami naprawdę daje radę i stanowi
solidną zaletę, tutaj niestety kompletnie nie zdaje egzaminu. Pierwszy numer ”Snotgirl”
dawał solidne podstawy, że otrzymamy coś na kształt miksu opowieści
młodzieżowej (dość zgryźliwej zresztą, ale o tym później) z historią
kryminalną. Drugi skręcał momentami nawet w thriller, by w trzecim dać nam
odpowiedź, która… totalnie mnie zawiodła. Czwarty i piąty zeszyt to już
częściowo inna historia, skupiona zdecydowanie mocniej na nieco innych
postaciach. Jako całość, tytuł ten sprawia wrażenie, jakby twórca nie do końca
zdawał sobie sprawę z tego, co właściwie chce opowiedzieć, a chyba najwięcej na
ten temat mówi cliffhanger zeszytu, który zamyka ”Green Hair, Don’t Care”. Jest
on mianowicie nie tylko w 90% powtórką tego, co zaserwowała nam wcześniej pierwsza
odsłona serii (i wiele dobrego z tego nie wyszło), ale także ociera się o
swoiste kuriozum, przez co po prostu nie robi wrażenia. Tak, tak, zupełnie nie
czuję obecnie wielkich emocji na myśl o przyszłych numerach serii i jest to
coś, czego po ”Snotgirl” się po prostu nie spodziewałem.
Nie można
za to odmówić O’Malley’owi realizacji tego, o czym wspominał w wywiadach.
Mianowicie ”Snotgirl” to jego pierwszy projekt w formie zeszytowego
ongoingu i to czuć. Niestety, ponownie uważam to za wadę. Przy co najmniej
trzech zeszytach składających się na premierowe wydanie zbiorcze zastanawiałem
się (na co wpływ miał także brak napisu ”to be continued” czy coś w tym stylu)
czy gdzieś nie zagubiła się jeszcze jedna strona. O’Malley kończył niektóre
zeszyty w taki sposób, że ciężko było zauważyć, iż jest to koniec. Chcąc nie
chcąc, format zeszytowy ma swoje ograniczenia i cliffhanger na końcu numeru jednak
rządzi się swoimi prawami. Niedoświadczony na tym polu O’Malley niejednokrotnie
nie potrafił uderzyć w czytelnika czymś, przez co będzie on przez kolejny
miesiąc zastanawiać się co będzie dalej. Także i to złożyło się na to, że gdy w
końcu zaserwował takim czymś, nie wywołało to u mnie większych emocji.
I jeszcze
jeden minus, tym razem krótko. ”Snotgirl” dość szybko zapomniało o
jednym z wątków, które miały być kluczowe i przez to z każdym kolejnym zeszytem
jest mniej… alergii. Mam nadzieję, że w drugim story-arcu twórcy do tego wrócą.
Narzekam
i narzekam, ale wcale nie uważam ”Snotgirl” za jakąś komiksową
katastrofę. Bardzo podoba mi się komentarz społeczny zawarty w komiksie przez
O’Malley’a. podsumowuje on tu niejako dzisiejsze trendy, w których naprawdę
każdy może stać się celebrytą. Lottie zdecydowanie poczuła smak sławy, zaś ”Snotgirl”
mocno piętnuje i szydzi w pazerności i gigantycznej próżności, która bardzo
często pojawia się w takich momentach. Duży wpływ mają na to fajnie
wyolbrzymione cechy charakteru większości postaci. Czytelnik ma totalną
świadomość tego, że sporo rzeczy jest tu mocno przerysowane. Mnie jednak w
pewnym momencie naszła pewna refleksja na temat tego, w jakim kierunku idzie
kult jednostki. Czy aby na pewno ”Snotgirl” nie prezentuje sytuacji, o
które już powoli się ocieramy? Wszak dopiero co kilkanaście godzin temu
widziałem zdjęcie wytatuowanej na nodze podobizny trenera personalnego, który
jak się okazało, jest także znaną personą na YouTubie. Tak więc pomimo tej
kolorowo-landrynkowej powłoki, ”Snotgirl” potrafiło zmusić mnie do
chwili zadumy, a to zawsze traktuję jako plus danego komiksu. Ogólnie także i o
samych postaciach można napisać sporo dobrego. Każda z nich jest mocno
charakterystyczna i różnorodna, nawet pomimo pozornych podobieństw. Z czasem o
każdym bohaterze komiksu jesteśmy w stanie powiedzieć coś konkretnego, a
początkowo obawiałem się, że świat Lottie wypełniony będzie gorszymi klonami jej
samej. Jest też coś dziwnego i niepokojącego w Coolgirl i jest jedna z niewielu
rzeczy, które przemawiają dla mnie za tym, by dalej sięgać po ”Snotgirl”.
Nie będę
narzekać także na warstwę graficzną autorstwa Leslie Hung (szkic) i Mickey
Quinna (kolory). Nadali oni serii bardzo charakterystycznego sznytu. Okładki poszczególnych
zeszytów mocno przypominają okładki magazynów poświęconych modzie, zaś w bardzo
jaskrawych i kolorowych wnętrzach czuć modowe zacięcie i wysiłek, jaki twórcy
włożyli w ten aspekt komiksu. Nie jest to co prawda poziom Jamiego McKelvie z ”The
Wicked + The Divine”, lecz wysiłki Hung i Quinna też niejednokrotnie
potrafią zapaść w pamięci. Łatwo dostrzegalne jest mangowe zacięcie rysowniczki
i z jakiegoś powodu w tym przypadku bardzo mi ono pasowało do opowiadanej
historii. ”Snotgirl” wygląda graficznie naprawdę przyzwoicie i
oryginalnie. Na tyle, by niemożliwym było pomylenie tej serii z jakąś inną.
Każdy zeszyt
zawierał parę stron małych bonusów w postaci szkiców, projektów postaci, a w
pewnym momencie także fan-artów od czytelników i prezentacji zdjęć cosplayerów.
Wszystko to w cenie niecałych trzech dolarów, więc przyjemna sprawa. Oczywiście
nie mam pojęcia czy znajdziecie te materiały w wydaniu zbiorczym. Trejdy kosztujące
9,99$ z reguły bonusów nie zawierają, ale czasem można dokopać się do odstępstw
od tej reguły. Może tak będzie w tym przypadku.
Pierwszy story-arc
”Snotgirl” pozostawia mnie z bardzo mieszanymi uczuciami. Bryan Lee O’Malley
w moich oczach nie poległ, ale dał nam historię, która po prostu nie urzeka. Po
ponownej lekturze zeszytów nadal nie wiem dokąd właściwie prowadzi ten komiks,
ani co chce się nam pokazać i chociaż nie mogę napisać, by twórca poległ z
kretesem, wszak wymieniłem kilka zalet serii, to jednak niewiele aspektów ”Snotgirl”
przekonuje mnie, by wyczekiwać z niecierpliwością kolejnych numerów. Jasne,
nawet w ofercie Image łatwo można znaleźć gorsze lub mniej charakterystyczne
tytuły, ale jednak po twórcy legendarnego Scotta Pilgrima oczekiwałem znacznie
więcej.
"Snotgirl vol. 1: Green Hair, Don't Care" do kupienia w ATOM Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz