Dzisiaj
zrobię małe odstępstwo od zasad rządzących rubryką ”Z archiwum Image”.
Generalnie staram się pisać tu o premierowych numerach poszczególnych serii lub
miniserii, wspominając o ich całości i okolicznościach ich powstawania. Dzisiaj
skupię się na antologii, której pierwszego numeru… po prostu nie posiadam :)
Jednakże jako iż kilka dni temu DC Comics zrestartowało imprint WildStorm, wraz
z pierwszym numerem serii zatytułowanej, nomen omen, ”The Wild Storm”,
postanowiłem wyciągnąć ze swojej sterty komiksów trzy zeszyty tytułu, który w
1995 roku rozwijał uniwersum studia założonego przez Jima Lee.
Antologią
tą jest składający się z czterech numerów cykl ”WildStorm!”. Pierwsze
trzy jego odsłony składają się na w miarę logiczną całość, czwarty zaś wydaje się
nieco dorzucony na doczepkę, lecz wrócę do tego później. Celem antologii jest
oczywiście przedstawienie nowych, krótkich historii z udziałem znanych już
wówczas bohaterów. Z tego co się orientuję, żadna z opowieści nie jest
szczególnie istotna i stanowi po prostu miły dodatek do całości uniwersum. W
każdym z trzech początkowych numerów obserwujemy przygodę Spartana z
WildC.A.T.S., Deathblow okupuje zeszyty 1-2, Taboo zaś 2 oraz 3. Dodatkowo, w
premierowej odsłonie znajduje się jakaś historyjka z Gen13 (tak mi podpowiada
Comicvine), natomiast do trzeciej dorzucono Uniona. I tak oto każdy zeszyt
zawiera po trzy historie.
Ciekawostką
jest to, że wszystkie komiksy znajdujące się w ”WildStorm!” mają osobno
numerowane strony. W sumie nie wiem po co tak to zrobiono, ale jeśli celem było
lekkie zakręcenie czytelnika, to zabieg udał się w stu procentach. Zdziwiłem
się lekko bowiem, gdy dochodząc już do końca jednego z zeszytów zauważyłem, że
jestem na stronie oznaczonej cyfrą pięć :)
Nieco
wcześniej użyłem wobec ”WildStorm!” określenia ”miły dodatek” i
dokładnie tak traktuję cały ten projekt. No, przynajmniej tę część, którą
posiadam. Antologia zbudowana jest w taki sposób, że wspomniany już brak
pierwszego numeru jakoś szczególnie mi nie przeszkadzał w odbiorze całości.
Zarówno historia ze Spartanem jak i Deathblowem jest tak skonstruowana, że brak
ich pierwszych odsłon nieszczególnie przeszkadzał mi w odbiorze. Spodobało mi
się także to, że dobór postaci do poszczególnych numerów był przemyślany i
chociaż otrzymaliśmy w zasadzie trzy historie stricte superbohaterskie, to
jednak znacząco różniące się od siebie klimatem. Tak oto Spartan idzie w
kierunku mocniejszego sci-fi, Deathblow to klimaty wojskowo-strzelankowe, zaś
historia z Taboo to już spojrzenie z drugiej strony barykady, gdyż skupiamy się
na złoczyńcach. Warto oczywiście wspomnieć, że fabularnie ”WildStorm!”
stoi na niezłym poziomie. W zasadzie żadna z zaprezentowanych na łamach dwóch z
trzech pierwszych odsłon antologii historii nie prezentowała się jakoś
szczególnie źle. Oczywiście nie ma co się tu doszukiwać jakichś perełek, ale
zdecydowanie chciałbym wyróżnić Arona Wiesenfelda. Ten całkiem niezły artysta
na łamach ”WildStorm!” pracował także jako scenarzysta historii
skupionej na Deathblowie i chociaż miejscami ta krótka fabuła była odrobinę
naciągana (co zrzucam na bardzo ograniczoną ilość miejsca), to jednak udało mu
się odtworzyć klimat pierwszych numerów solowej serii z Michaelem Cray’em. Duży
wpływ miała na to decyzja, by historię pozostawić w czerni i bieli, wyraźne
nawiązywanie do stylu Jima Lee i jednoczesne zachowanie własnego sznytu, a
także miejscami mocne ograniczenie drugiego planu.
Reszta antologii pod kątem graficznym prezentuje się oczywiście bardzo typowo dla lat dziewięćdziesiątych. Zresztą, zobaczcie sami.
Reszta antologii pod kątem graficznym prezentuje się oczywiście bardzo typowo dla lat dziewięćdziesiątych. Zresztą, zobaczcie sami.
No i jest
jeszcze ten nieszczęsny, czwarty numer, który psuje całe dobre wrażenie.
Generalnie ta odsłona ”WildStorm!” wydaje się być jakby na doczepkę.
Zeszyt ten nie kontynuuje żadnej historii z poprzednich zeszytów i w całości
skupia się na członkach StormWatch. Znaczy, to nieco za dużo powiedziane,
ponieważ bohaterami poszczególnych opowieści są te postacie, które w regularnej
serii pełniły rolę drugiego (Fahrenheit, dopiero Warren Ellis w swoim słynnym
runie zrobił z nią coś konstruktywnego) czy wręcz trzeciego planu (Strafe, Sunburst,
Nautika, Pagan, Undertow – Ellis czworo z nich wywalił na śmietnik już w
pierwszym numerze swojego runu, a z piątej postaci zrobił… durnia). I ten
właśnie numer nie tylko skupia się na najnudniejszych postaciach dawnego
uniwersum WildStorm, ale także… no, jest po prostu tragiczny. Fabularnie
miałki, ale czego się tu spodziewać po osobach, które w większości zaliczyły tu
jedyną swoją komiksową pracę w karierze. Rysunkowo mamy do czynienia ze zwykłą,
chociaż nie, totalną katastrofą. Broni się tylko pomysłowa okładka, którą
stworzył wspomniany wcześniej Aron Wiesenfeld.
Jako że ”WildStorm!”
wydawane było w połowie lat dziewięćdziesiątych i wówczas panowała
niezrozumiała dla mnie moda na pin-upy, każdy numer antologii posiada po jednym
takowym. Nic w ich kwestii się nie zmieniło i nadal praktycznie wszystkie
uważam za stratę papieru i czasu artystów. Co więcej, ogromne brawa należą się
osobom, które umieściły je w zeszytach w taki sposób, by nie można było ich
wyrwać i powiesić na ścianie, a właśnie to było standardem w innych, ówczesnych
tytułach od WildStormu.
Antologia
”WildStorm!” była skierowana do takich osób jak ja, a więc do totalnych
fanów studia założonego przez Jima Lee. Podoba mi się fakt, że nie próbowano
zrobić z niej tytułu, który wywraca wszystko do góry nogami i jest niezwykle
istotny. Minus z kolei za kompletnie niepotrzebny i badziewny zeszyt czwarty. Jakbyście
kiedyś znaleźli tytuł ten w pudłach z komiksami za 5zł, to w sumie można. Ale tylko
trzy pierwsze.
Sam będę
jeszcze polować na uzupełnienie braku w postaci ”WildStorm! #1”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz